W połowie listopada 2011 roku Narodowe Centrum Kultury zaproponowało mi napisanie książki do serii Zwrotnice Czasu, prezentującej kolejne odsłony alternatywnej historii Polski. Zasugerowano mi konwencję steam punk, nawiązującą do epoki wiktoriańskiej, czyli drugiej połowy XIX wieku. Moje skojarzenie było proste: Polsce było wtedy powstanie styczniowe, a jeśli miała to być historia alternatywna, zatem powstanie styczniowe wygrane za pomocą parowych czołgów… Na dodatek zbliżała się 150. rocznica tego zrywu. Tych kilka myśli sprawiło, że spadła na mnie wizja artystycznego projektu życia – monumentalnego przedsięwzięcia kulturalnego na rok 2013, pod patronatem NCK. Co z tego wyszło i dlaczego tak wyszło, o tym poniższa opowieść.
Nie lubię, kiedy ogarnia na mnie tzw. wena,
bo wtedy samokrytycyzm zwykle przegrywa z entuzjazmem i potem trzeba się
wstydzić i dużo poprawiać. Wolę brać się do pracy jak pierwszy ogień już trochę
przygaśnie i pojawia się chłodne spojrzenie na materię dzieła na warsztacie.
Wtedy jednak, jesienią 2011 gotowa powieść spadła mi na łeb jak worek cementu,
starczyło ją tylko zapisać. Poszedłem na całość jakbym odmłodniał o ćwierć
wieku.
Na pierwszym spotkaniu w Narodowym Centrum
Kultury zaproponowałem od razu koncept powieści, a ponadto film reklamowy,
będący jej mikroekranizacją, w wersjach 2D, 3D, na youtube i dla TVP. Ponadto
miał być model twardochodu, czyli parowego czołgu do sklejania, kolorowy album
z przekrojami w stylu De Agostini oraz gra strategiczna, żeby czytelnicy mogli
po swojemu rozgrywać finałową bitwę powieści. Słowem, zaproponowałem nie jedną
książkę, ale całą linię produktów kulturalno-edukacyjnych. Powaga 150. rocznicy
powstania styczniowego ten rozmach uzasadniała.
Pomysł został przyjęty. W całości i bez
zastrzeżeń. Nie było żadnych uwag, że pieniędzy brak. Jedno wielkie zielone
światło. Obecna na spotkaniu pani z księgowości zaproponowała jedynie, że aby
sprostać takiemu przedsięwzięciu najlepiej będzie połączyć środki z dwóch
budżetów NCK, na rok 2011 i na 2012, to znaczy rozpisać projekt na cząstkowe
umowy, podpisywane przed końcem tego roku i na początku przyszłego. I tak się
stało – umowa wstępna na konspekt mojej powieści nosi datę 28 listopada 2011, a na właściwą powieść
12 stycznia 2012.
Myślałem,
że złapałem Pana Boga za nogi!
Natychmiast uruchomiłem swoje kontakty i
skompletowałem bazowy zespół złożony ze mnie, Tomasza Mełnickiego – animatora
komputerowego i Jarosława Musiała – inżyniera architekta. Zadaniem tego
ostatniego było przygotowanie serii 16 precyzyjnych rysunków technicznych, stanowiących
podstawę do przygotowania animacji komputerowych, ilustracji albumowych oraz
elementów modelu do sklejania. Ten podprojekt został wykonany w całości i
wykorzystany w mniej niż połowie. Pewnie dlatego Jarosław Musiał do tej pory
nie otrzymał swojego egzemplarza autorskiego książki Orzeł bielszy niż
Gołębica, mimo że upominał się nie raz…
Jak to się stało, że z entuzjasty NCK
stałem się zaprzysięgłym wrogiem mecenatu państwowego w kulturze?
Najkrócej mówiąc, zawiniła polityka i
urzędniczy oportunizm. Prace nad projektem Orzeł ruszyły z kopyta, z
niebywałym zaangażowaniem zebranej ekipy. Co więcej, hasło „150 rocznica
powstania styczniowego” otwierało nam wszystkie serca i drzwi. Do Tomasza
Mełnickiego dołączył reżyser Michał Baczuń ze swoją ekipą, łódzka Filmówka
pożyczyła im dwa samochody sprzętu filmowego (musieliśmy tylko zapłacić za
benzynę), aktor Jacek Mosur zagrał za symboliczne pieniądze Ignacego
Łukasiewicza, za friko przyłączyła się ekipa z dronem (choć zwykle biorą 9 tys.
PLN za dzień zdjęciowy), grupa rekonstrukcyjna Dragoni Fredry, dziecięcy Teatr
Dobrego Serca (całująca się para) oraz banda zwariowanych harlejowców, którzy dowieźli
nam na plan repliki broni czarnoprochowej, zagrali w scenie z Łukasiewiczem i
przeregulowali silniki swoich harleyi, tak aby odgłos ich pracy przypominał
przypuszczalny dźwięk pędni twardochodu.
Moim osobistym asystentem został fan Michał
Smętek, z poświęceniem biegający po Warszawie aby załatwić pomniejsze sprawy,
do których ja nie miałem czasu, ani głowy. Michał został w końcu autorem
tekstów do jednego z reprintów gazety z epoki, a więc współautorem projektu.
Żeby zobaczyć i poczuć ten klimat, proszę obejrzeć reportaż z planu
zdjęciowego:
Ten wielki zielony ekran, widoczny na
powyższym filmie, Nasze Panie uszyły nam domowym przemysłem, jak kiedyś matki,
żony i kochanki styczniowy sztandar dla Powstańców. (Zdjęć z drona widocznego w
szóstej i siódmej minucie nie udało się wykorzystać, bo wymagało to uzgodnień z
NCK…)
Na całej tej entuzjastycznej pracy blisko 30 osób położyła się cieniem uchwała Sejmu RP z dnia 18 grudnia 2011, odrzucająca projekt ogłoszenia roku 2013 Rokiem Powstania Styczniowego. Postanowiono, że będzie to rok Juliana Tuwima, Witolda Lutosławskiego i Jana Czochralskiego. Tymczasem najważniejsze umowy z NCK zostały już podpisane, zadania wyznaczone, praca paliła się ludziom w rękach… I komu to szkodziło?
Na całej tej entuzjastycznej pracy blisko 30 osób położyła się cieniem uchwała Sejmu RP z dnia 18 grudnia 2011, odrzucająca projekt ogłoszenia roku 2013 Rokiem Powstania Styczniowego. Postanowiono, że będzie to rok Juliana Tuwima, Witolda Lutosławskiego i Jana Czochralskiego. Tymczasem najważniejsze umowy z NCK zostały już podpisane, zadania wyznaczone, praca paliła się ludziom w rękach… I komu to szkodziło?
Otóż, najwyraźniej zaczęło szkodzić dyrekcji
NCK, która chyba uznała, że dając mi zielone światło wyrwała się przed szereg i
teraz może podpaść swoim zwierzchnikom z partii rządzącej. Z góry przyszedł
polityczny sygnał: „nie chcemy szumu wokół powstania styczniowego” i urzędnicza
służalczość natychmiast zabrała się za zwijanie chorągiewki.
To nie są tylko moje obserwacje. Podobne
służalcze zachowania wobec Ministerstwa Kultury i innych instytucji rządowych,
narzucających zadania według swego widzimisię opisała też Marta Czyż, była
kuratorka podlegającej NCK galerii Kordegarda przy Krakowskim Przedmieściu: „dyrekcja NCK nigdy nie potrafiła tym
instytucjom odmówić i zaproponować realnego terminu w roku następnym. W dodatku
nie były to wystawy z prawdziwego zdarzenia, a jedynie propagandowe wydmuszki”.
(Źródło, strona 85)
Brak cywilnej odwagi władz NCK pokazuje też
skandaliczna historia wycofania się z publikacji „Wielkiej księgi cenzury PRL”,
po dwóch latach prac redakcyjnych, z powodu tego, że wydanie tej książki: „może istotnie zagrozić interesowi publicznemu
z uwagi na wrażliwą społecznie tematykę publikacji”.
(Źródło) Słowem, małość i żałość!
Sorry,
taką mamy kulturę urzędniczą!
Już w połowie stycznia 2012 zacząłem
dostrzegać ze strony NCK pierwsze oznaki niechęci – dyrektor Dudek stał się
trudnodostępny, zignorowano moje mejle z propozycją zdjęć plenerowych pod
Sokołowem Podlaskim i Węgrowem, żeby animacje komputerowe twardochodów wstawić
w oryginalne mazowieckie krajobrazy zimowe, zamiast dorabiać śnieg komputerowo.
Pojawiły się pierwsze wzmianki o „kłopotach z pieniędzmi”. Byłem zdziwiony: No
jak to?! Przecież wszystko dogadaliśmy! Umowy podpisane…
Jednak jeszcze nie drążyłem tematu.
Pochłonął mnie wir pracy twórczej i organizacyjnej. Realizowałem projekt
swojego życia i urzędnicze fochy przelatywały mi mimo uszu. Do czasu aż
biurokratyczna ciemna materia stężała jak beton, paraliżując wszelkie
działanie.
Zrazu tylko bardzo dziwiła mnie obojętność
urzędników NCK wobec naszych działań. Wielokrotnie zapraszałem przedstawicieli
NCK na plan zdjęciowy – do Modlina, gdzie kręciliśmy sceny plenerowe i do
dworku w Podkampinosie, gdzie „robiliśmy wnętrza”. Nikt się nie zainteresował,
nie chciał zobaczyć jak nam idzie. Ale dlaczego?! Przecież takie fajne rzeczy
się tam dzieją! Przecież to też wasz projekt!
Ich to
zupełnie nie obchodziło...
Największa podłość korekty naszego projektu
polegała na tym, że nigdy nie powiedziano nam wprost: „klimat polityczny się
zmienił” albo ”przepraszamy, nie ma pieniędzy”, czy też „sorry, musimy jednak
to zrobić skromniej”. Nic z tego. Dyrektor Dudek tryskał urzędowym optymizmem i
zapewniał, że wszystko jest OK, a jego urzędniczki kopały nas pod stołem pod
kostkach i piętrzyły przeszkody ile wlezie, dopóki nie dopięły swego.
Przedsięwzięcie było tak potężne, że sam
nie byłem w stanie dopilnować wszystkiego. Moje główne zadanie polegało na
napisaniu książki i współuczestnictwie w jej opracowaniu redakcyjnym. Poza tym
mogłem jeszcze zarządzać produkcją filmu (a także gotowałem dla ekipy na
planie, żeby oszczędzić na cateringu).
Zarządzanie produkcją filmową polegało
głównie na doraźnych interwencjach w sprawie problemów organizacyjnych,
mnożących się jak króliki. Mieszkam blisko NCK, więc na bieżąco wpadałem tam i
robiłem za strażaka, w miarę upływu czasu przechodząc od przypominania do
nalegania, coraz bardziej stanowczego, aż do otwartych awantur na koniec.
Przykładowo, musiałem stoczyć całą bitwę o
akceptację tzw. storybordów, bez czego nie mogliśmy zacząć zdjęć filmowych.
Tymczasem za oknem śniegi nam stopniały, lada chwila trawa i drzewa miały się
zazielenić, no i weź tu kręć plenery powstania styczniowego… Wyrobiliśmy się na
ostatnią chwilę, tzn. w połowie kwietnia kręcąc bitwę o Dęblin w twierdzy
Modlin. Na prywatnej działce ojca naszej charakteryzatorki - bez życzliwości
pana Kasztelańca byłaby kiszka.
W tym wirze wydarzeń przepadł projekt gry
strategicznej. Złożyłem go, ale dalej powinien zająć się nim jakiś specjalista
od gier i kolejny grafik, których NCK po prostu nie zatrudniło, bo nie! Z kolei
model twardochodu do sklejania nagle okazał się ponoć „za trudny” do
realizacji. Problemem nie do przebycia dla pań urzędniczek było „uzgodnienie
stopnia szczegółowości modelu” z zainteresowanym modelarzem. Projekt albumu
rozpłynął się w niebycie już całkiem mimochodem. Ponieważ jednak Jarek Musiał wykonał
wszystkie potrzebne rysunki techniczne, żeby coś z nimi zrobić upchnięto je
hurtem na wyklejkach okładek „Orzeł bielszy niż Gołębica”, zupełnie nie
przejmując się faktem, że nie jest to miejsce nadające się do prezentacji tak
subtelnych i szczegółowych grafik. Generalnie, każdy problem natychmiast stawał
się dla urzędniczek z NCK pretekstem aby dalej tego nie robić.
Nie
byłem w stanie walczyć o wszystko.
Skróciłem więc linię frontu, skupiając się
na książce oraz filmie. Na otarcie łez dostałem zgodę na dołączenie do mojej
powieści dwóch pseudo-reprintów gazet z epoki – „Le Monde Illustre” i
„Tygodnika Ilustrowanego”. Problemy z ich przygotowaniem doprowadziły do największej
awantury w historii projektu.
Na razie jednak
miałem na głowie większy problem, sprowadzający się do słów: gwałt na prawie autorskim. Moja powieść
była intensywnie konsultowana u historyków, którzy podsuwali mi swoje pomysły
oraz uwagi merytoryczne - cenne i takie sobie. NCK oczekiwało, że uwzględnię je
wszystkie jak leci, co jeszcze nie było dramatem. Robiłem to przez grzeczność.
Jednak 25 czerwca
2012 dostałem mejl z iście cenzorskim żądaniem zmiany fabuły mojej powieści:
„Motyw homoseksualizmu E. Orzeszkowej –
kwestie związane ze śledztwem w sprawie zdrady Orzeszkowej – wcześniej
czytelnik nie otrzymał żadnych wskazówek, może Orzeszkowa powinna być otoczona
wianuszkiem dziewcząt, towarzyszących jej nieustannie, zapatrzonych w nią,
gotowych na każde jej skinienie (może jakieś odniesienie do postaci z jej powieści?
Dziewczyna mogła być zafascynowana Orzeszkową, pisarka mogła być idolem wielu
dziewcząt w tamtym czasie, takie motywy byłyby wystarczające, młoda zapatrzona
w pisarkę, umiejącą sprytnie manipulować dziewczyną, dla samej akceptacji i
sławy przy boku Orzeszkowej byłaby skłonna zdradzić”.
Zignorowałem tę amatorską propozycję
współautorstwa, skutkiem czego 12 lipca dostałem ponaglenie:
„Zapoznaliśmy
się z wprowadzonymi przez Pana uzupełnieniami i nie daje nam spokoju jeszcze
jedna kwestia. Podczas spotkania z red. Parowskim rozmawialiśmy o potrzebnych zmianach
w ukazaniu postaci Elizy Orzeszkowej, umotywowania działań zdrajczyni - krewnej
Łukasiewicza - innymi pobudkami, związanymi z duchową fascynacją, chęcią
naśladowania wybitnej twórczyni. Zależy nam, aby wprowadził Pan pewne zmiany w
dialogu przesłuchania dziewczyny, które podkreśliłyby jej głęboką i
intelektualną fascynację Orzeszkową. Obawy wzbudzają w nas szczególnie
fragmenty dotyczące odniesień do miłosnych uniesień obu pań, a także do
rzekomej działalności Orzeszkowej, która miałaby sprawdzać stan zdrowia
pensjonarek z zupełnie innych niż zdrowotne i higieniczne pobudek”.
Nie miałem najmniejszej ochoty godzić się
aby ktoś za mnie pisał moją książkę, ani tym bardziej na jej fabularne
okaleczenie – proponowana zmiana była nielogiczna i zupełnie niewiarygodna
psychologicznie. Jednak wiedziałem już, że jeśli odmówię, wojna nerwów oraz
piętrzenie wszelkich trudności wejdą na wyższy poziom. Wybrnąłem więc z tej
sytuacji zmieniając nazwisko negatywnej bohaterki Orzeszkowa na Łupińska. I
wtedy dopiero dowiedziałem się o co tak naprawdę poszło – dyrektor Dudek
powiedział mi, że w NCK obawiano się pozwu ze strony spadkobierców Elizy
Orzeszkowej... Gdybym szykował biografię tej pisarki byłaby to obawa zasadna, jednak
ja pisałem o alternatywnej Orzeszkowej, żyjącej w świecie równoległym. Żadnych
podstaw dla sądu. Na wszelki wypadek jednak postanowiono bez ceregieli wejść z
butami w integralność dzieła. Jeżeli kiedyś dane mi będzie wydać tę książkę
poza NCK, nazwisko Orzeszkowa powróci. O ile autor w sprawie własnego dzieła ma
w NCK coś do gadania.
Kolejne wymuszone ustępstwo dotyczyło winiety
„Le Monde Illustre”, na samym początku powieści. Cała autorska koncepcja „Orzeł
bielszy niż Gołębica” (o ile autor ma coś do gadania) polegała na maksymalnej
zgodności realiów historycznych i technicznych. Twardochody naprawdę można było
wtedy zbudować, trzeba było tylko i aż wpaść na taki pomysł. Pędnia
Łukasiewicza to nowy rodzaj silnika parowo-spalinowego, mój własny wynalazek,
który mógłbym serio zgłosić do opatentowania. Jako inżynier chemik policzyłem
sobie nawet jego podstawowe parametry. Zależało mi aby czytelnik Orła… miał
doskonałe złudzenie przeniesienia do innej rzeczywistości.
Tymczasem,
na pierwszej stronie, zaczynamy od anachronizmu…
Prezentowana winieta francuskiego tygodnika
pochodzi z ostatniej ćwierci XIX wieku, a nie z lat 60. – wtedy była znacznie
bardziej efektowna, choć trudniejsza do graficznego opracowania. Później
wprowadzono wersję uproszczoną. Wielokrotnie zwracałem na to uwagę, moje monity
zostały głęboko zignorowane. Nie chciałem jednak wchodzić w konflikt z Tomaszem
Piorunowskim, świetnym grafikiem, autorem znakomitych ilustracji i dobrej
okładki. Wybaczyłem mu więc, że przesadnie ułatwił sobie robotę.
Niestety, to moje ustępstwo zostało źle
zrozumiane. Przy pracy nad kolejnym reprintem doszło już do kompletnego
lekceważenia realiów i sensu projektu. Miał tam być portret Emilii Plater w
roku 1866, a
więc sześćdziesięcioletniej damy, a nie dwudziestoletniej panny. Zamiast
postarzyć twarz, z uporem prezentowano młódkę, mając kompletnie za nic życzenia
autora w tej mierze. Podobnie było ze zdjęciem Romualda Traugutta, który miał
być w stroju oficjalnym jako głowa państwa, czyli we fraku i przy orderach, a
nie skromnym tużurku, jak na dostępnych zdjęciach z epoki. Mówiłem, że trzeba
go przebrać i nic. Bo nie! Na domiar złego, główny tekst reprintu zilustrowano
nie tym modelem twardochodu, o którym ów tekst opowiadał. Okazało się, że
właściwy rysunek zaginął…
Tym razem się zawziąłem i nie odpuściłem.
Posunąłem się bez mała do walenia pięścią w biurko. Oznajmiłem, że takiej
tandety do mojej książki włożyć nie pozwolę. Na dobitkę zgłosił się Tomasz
Mełnicki, któremu nasza koordynatorka ze strony NCK znowu zablokowała pracę…
Coś
we mnie pękło!
Napisałem mejl do dyrektora Dudka, nie z
awanturą, bynajmniej. Był to raczej tren/lamentacja, w stylu: „Panie
Dyrektorze, dlaczego tak się dzieje?!”, „Dlaczego nie mogę na nikim w NCK
polegać, ani nikomu zaufać?”. Wspomniałem też o zgubionym rysunku. Jeszcze
wtedy wierzyłem w dobrą wolę dyrektora NCK.
W odpowiedzi na prywatny mejl, dostałem
oficjalne urzędowe pismo z datą 13 listopada 2012 roku, podpisem dyrektora
Dudka oraz poświadczeniem nieprawdy: „Jak
udało nam się ustalić rysunek ten nigdy nie dotarł do Pani Milczanowskiej,
dlatego też nie mógł zostać przekazany grafikowi”.
Prawda, jest taka, że p. Milczanowska
otrzymała ten rysunek 24 kwietnia 2012 roku, o godzinie 11.35 rano, razem ze
mną i Tomaszem Mełnickiem, gdyż Jarek Musiał umieścił trzy adresy w jednym
mejlu. Zgubiony rysunek znajdował się w zzipowanym pakiecie razem z kilkoma
innymi, które nie zginęły. Zresztą przez 7 miesięcy z pewnością dostrzeglibyśmy
jego brak. Parokrotnie mieliśmy narady podczas, których rysunki Jarka leżały
rozłożone wachlarzem na biurku.
Pani Milczanowska, jak zauważyłem, miała na
biurku i w komputerze totalny bałagan, w którym nie jeden rysunek, a cały
komiks mógłby zniknąć. Jeśli jednak tego rysunku naprawdę szukano i nie znaleziono,
a wcześniej był, to znaczy, że został skasowany… Tu już trzeba podejrzewać
złośliwy sabotaż projektu.
Nikogo w NCK stan faktyczny nie obchodził. Miałem
zamknąć twarz i się nie wychylać.
Wezwano mnie zatem na rozmowę dyscyplinującą 13 listopada. Wcześniej rano red. Parowski zadzwonił do mnie z wymysłami w stylu: Przewodas, oszalałeś! To są ludzie z władzą, z nimi się w ten sposób nie rozmawia! Kajaj się! Przeproś! Potem kierownik programowy NCK, pani Strąk zaczęła od sugestii bym zrezygnował ze współpracy skoro mi z nimi tak źle.
Wezwano mnie zatem na rozmowę dyscyplinującą 13 listopada. Wcześniej rano red. Parowski zadzwonił do mnie z wymysłami w stylu: Przewodas, oszalałeś! To są ludzie z władzą, z nimi się w ten sposób nie rozmawia! Kajaj się! Przeproś! Potem kierownik programowy NCK, pani Strąk zaczęła od sugestii bym zrezygnował ze współpracy skoro mi z nimi tak źle.
Następnie swoją prawdziwą twarz pokazał dyrektor
Dudek, który zwymyślał mnie i posunął się do szantażu. Zagroził mi mianowicie,
że jeśli jeszcze będę sprawiać jakieś kłopoty, zostaną ze mną rozwiązane wszystkie
zawarte umowy. Było ich wtedy cztery, gdyż w tym czasie zacząłem już pracę nad
moją drugą książką dla NCK, czyli tomem Utopie.
Umów na piśmie nie zawiera się po to, żeby
ot tak, jednostronnie je zrywać, miałbym poważne argumenty w ewentualnym przyszłym
sporze prawnym, ale to by oznaczało praktyczną śmierć proceduralną moich
projektów. Miałem więc do wyboru: zachować się jak bezkompromisowy artysta i
rzucić to wszystko w diabły, albo postąpić jak odpowiedzialny szef dużego
zespołu. Wybrałem to drugie i przed dyrektorem zrobiłem z siebie żałosnego
głupka. Nie poniżyłem się tylko do tego stopnia aby przepraszać panią
Milczanowską za jej własne zaniedbania.
Dyrektor Dudek uznał, że mnie spacyfikował
i znów przeszedł w tryb „ludzkie panisko”, łaskawie nakazując podwładnym
większą staranność przy realizacji projektu i podpisanie ze mną kolejnych dwóch
umów. Mnie jednak jego wybuch zszokował do tego stopnia, że kiedy doszła do
mnie wiadomość o artykule w portalu NaTemat: „Nazywał je >ladies<. Zarzuty o mobbing w Narodowym Centrum
Kultury” (Źródło), nie miałem najmniejszych wątpliwości, że poszkodowane działaczki związkowe
mówią prawdę. Ja też padłem w NCK ofiarą mobbingu, tylko potem zamiast słowa
„mobbing” użyłem określenia „kąpiel w szambie”, komentując na Facebooku trzy
lata współpracy z NCK.
Dyrektor Dudek nie ma zwyczaju rozwiązywać
problemów, tylko wdeptywać w ziemię ludzi, którzy jego zdaniem problemy
stwarzają. Przekonałem się o tym na własnej skórze.
W ciągu pół godziny po tamtej rozmowie
przesłałem wszystkim zainteresowanym dowody, że jednak miałem rację w sprawie
zaginionego rysunku. Odpowiedzią było milczenie. Jedynym pocieszeniem okazał
się wieczorem telefon od Tomasza Mełnickiego: „Konrad, dziękuję za twoje
chamstwo, robota wreszcie ruszyła!”
Niestety, nie ruszyła na tyle żwawo ruszyła
aby dało się zrobić scenę defilady twardochodów (obok całującej się pary) oraz
nakręcić puentę filmu z udziałem żywego chłopca, zamiast animowanej kukiełki. Z
planowanych 10 minut filmu wyszło niecałe cztery:
Już wcześniej rozbiłem dobrą minę do złej
gry, a teraz jeszcze tę dobrą minę robić musiałem. Jednak względna normalizacja
stosunków z NCK, która tyle mnie kosztowała okazała się złudna.
Odsunięto
mnie od opracowania redakcyjnego mojej książki.
Konkretnie nie przesłano mi do akceptacji
biogramów postaci historycznych, występujących w mojej książce. Nieznana mi
osoba, która to robiła, albo nie znała zupełnie treści „Orła…” albo potraktowała
swoją pracę kompletnie na odwal się. W efekcie na stronie 412 znajdujemy
biogram Fryderyka Augusta Wettyna, władcy Księstwa Warszawskiego, zmarłego w
1827 roku, podczas gdy akcja „Orzeł bielszy niż Gołębica” rozgrywa się w
styczniu i lutym 1866, a
chodzi tam o króla Jana Nepomuka Wettyna, zmarłego w 1873 roku… Jako autor
zauważyłbym ten błąd natychmiast, gdybym tylko dostał taką szansę. Wiem kiedy
dzieje się akcja mojej własnej powieści! (Dokładnie: 22 stycznia – 18 luty 1866
roku.) Dla urzędników NCK jednak Wettyn to Wettyn, sztuka się liczy! Wnuk czy
dziadek, jeden czort, ważne żeby kłopotu z Lewandowskim nie było!
Wisienką na torcie była wiadomość mejlowa z
3 stycznia 2013 roku, będąca po prostu policzkiem dla mnie oraz całego mojego
zespołu:
Panie Konradzie, nakład
wynosi 500 egzemplarzy.
Słownie:
pięćset!
Czternaście miesięcy pracy i zaangażowania
kilkudziesięciu osób! Budżet całego projektu, według moich szacunków,
przekroczył 100 tysięcy PLN. A nakład homeopatyczny...
Dla kogo i po co taki projekt?! Jaki efekt
kulturalny i edukacyjny mieliśmy uzyskać w skali narodowej produkując rzadkiego
białego kruka?
Film reklamowy w wersjach 2D, 3D i dla
telewizji publicznej (budżet 24 tys. PLN plus darmowa praca szeregu
wolontariuszy) robiliśmy po to by sprzedać 500 egzemplarzy książki… Żeby
chociaż moją powieść rozesłano do wszystkich szkolnych bibliotek w Polsce. Nie
zarobiłbym na tym, ale przynajmniej bym wiedział, że dzieciaki nauczyły się
trochę historii ojczystej oraz podstaw techniki i inżynierii. Też coś.
Dla kogo taki projekt?! Ta odpowiedź jest
akurat prosta: dla urzędników NCK i tylko dla nich! Pięćset egzemplarzy książki
i cztery minuty filmu reklamowego to wystarczająca „podkładka” aby cały projekt
rozliczyć, zamknąć i mieć go z głowy. A że jego wpływ na kulturę narodową jest znikomy
- a kogo to obchodzi?! Pieprzyć kulturę! – To hasło można by wyryć nad wejściem
do siedziby Narodowego Centrum Kultury na ulicy Płockiej 13, żeby wchodzący
twórcy wiedzieli co mają zrobić z nadzieją.
Projekty kulturalne to tylko mierzwa do
zepchnięcia z biurka. Dokładnie taki PT Urzędnicy NCK mają do kultury narodowej
stosunek. Liczą się tylko ich stołki i synekury. I ewentualnie krewni iznajomi.
Jeżeli zarzuty „Gazety Finansowej” się
potwierdzą, będzie to oznaczać, że ja oraz inni twórcy byliśmy tylko przykrywką
dla wyprowadzalni budżetowych pieniędzy. To by zresztą tłumaczyło racjonalnie
tak niski nakład Orła bielszego niż Gołębica - większy nie był potrzebny do
markowania działalności kulturalnej.
Tymczasem mierzwa kulturalna ma być
niekontrowersyjna i broń Boże, nie fermentować! Zatem precz z legendarną Wielką
księgą cenzury PRL, więc Orzeszkowa na Łupińską, więc propagandowe szopki
zamiast wystaw z prawdziwego zdarzenia w Kordegardzie, skąd grafiki Poli
Dwurnik może wynosić kto chce, a artystkę domagającą się odszkodowania spotykają
tylko drwiny. Do realizacji idą projekty politycznie poprawne, usłużne i
miałkie, które nigdzie nikogo nie ukłują, nie nauczą, ani do myślenia nie
skłonią.
Doświadczenie
trzech lat współpracy z NCK dało mi przekonanie, że urzędnicy zarządzający
kulturą mogą z nią zrobić tylko jedno – pogrzebać żywcem!
Wyprodukowanie książki za ok. 200 PLN za
egzemplarz i sprzedawanie jej potem za 43 PLN to zwykła niegospodarność… Cooo?!
Spróbujcie tylko podskoczyć, a nie wyjdziecie z sądu! Pieniądze podatników z
budżetu kultury zaraz zostaną skwapliwie przelane na resort sprawiedliwości w
formie opłat sądowych i honorariów adwokatów broniących wizerunku NCK. Tylko
staropolska kultura pieniacza, jest tu traktowana naprawdę serio.
Nie mogłem od razu protestować, bo zakładnikiem
była moja druga książka. Jednak po uroczystej premierze Orzeł bielszy niż
Gołębica 23 stycznia 2013 roku, w Muzeum Techniki, która
w istocie była pogrzebem całego projektu, razem z Tomkiem i Michałem kupiliśmy
wódkę i urządziliśmy stypę. Piliśmy na smutno do świtu.
Na okazanie kolejnych objawów
niezadowolenia pozwoliłem sobie jesienią 2014 roku, po rozstrzygnięciu
przetargu na druk Utopii, kiedy cała dynamika urzędowego bezwładu była już po
mojej stronie. Żeby się zbytnio nie rozwodzić powiem, że tutaj zmieniono
uzgodnioną okładkę metodą faktów skrycie dokonanych, narzucając mi projekt
którego nigdy bym nie zaakceptował, a będący szyderstwem z mojej pracy. Książka
jest o dwóch młodych ślicznych dziewczynach, na okładce straszą jakieś upiory,
z czego jeden z brodą. Proszę zgadnąć, który z nich to Joanna D’Arc…
Poza tym zaniedbano promocję oraz do
ostatniej chwili ukrywano przede mną poślizg wydawniczy (zgodnie z dokumentami
przetargowymi Utopie miały być gotowe 30 września 2014) oraz problemy ze
składem, o czym zawiadomiono mnie w dopiero październiku...
Myślałem, że po trzech latach wyjdę z tego
NCK, po prostu splunę za siebie przez lewe ramię i zapomnę. Dwie książki to
jednak coś, kij urzędasom w oko! Ale nie... Na odchodne NCK postanowiło jeszcze
mnie upokorzyć i oto z datą 1 grudnia 2014 otrzymałem pismo pt. „Przedsądowe
wezwanie do usunięcia skutków naruszenia”. Zażądano ode mnie publicznych
przeprosin za moje krytyczne wypowiedzi o NCK na Facebooku (tę „kąpiel w
szambie”) oraz za prywatne mejle z korespondencją techniczną, gdzie parę razy z
gniewu na kolejne zaniedbania NCK, faktycznie wyszedłem z nerw, acz do żadnych
obelg się nie posunąłem.
Zapomnieli, że szantaż, któremu dotąd
podlegałem stał się bezprzedmiotowy. Ktoś w NCK uznał jednak, że jestem
mięczak, którym można poniewierać do woli. Wspomniane „Przesądowe wezwanie…” odebrałem
jako osobistą zniewagę. Przypomniało mi ono, że w latach 90. byłem dziennikarzem
śledczym „Przeglądu Technicznego”, który żadnych pozwów się nie boi. Odpowiedziałem
więc: WALCIE SIĘ!
Postanowiłem niniejszym przerwać milczenie
na temat Narodowego Centrum Kultury oraz udzielić wszelkiej medialnej pomocy
bohaterkom artykułu w NaTemat. Po tym co widziałem jestem pewien, że to one
mają rację.
Dyrektor Dudek musi odejść! System
państwowego mecenatu nad kulturą też. Polscy naukowcy już dali się stłamsić
biurokracji i organizują rozpaczliwe „czarne marsze”. Teraz kolej na twórców,
którzy jeśli się nie ograną i nie zaczną bronić swej niezależności, to zawsze
spotkają jakąś panią Milczanowską, która ich bezceremonialnie pouczy jak ma
wyglądać ich własne dzieło.
Albo
niezależność, albo lokajstwo wobec władzy!
Albo
urzędnicy, albo twórcy!
Wybór
należy do Was, Koleżanki i Koledzy.
Konrad T. Lewandowski
brawo a przeczytałbym chtnie Orła
OdpowiedzUsuń