W 1993 roku fantastyka była całkiem
prężnie rozwijającą się branżą literacką. Zasłużony
działacz drugiego obiegu Mirosław Kowalski założył wydawnictwo
superNowa, które na początek działalności wydało między innymi
zbiory opowiadań o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego. Fantastyce
poświęcało się też wielu innych autorów, którzy zyskali spore
grono fanów. Ci ostatni zaś mieli dwa duże czasopisma literackie,
a ich ruch koncentrował się wokół licznych klubów oraz zjazdów
nazywanych konwentami. Całe to towarzystwo nazywane jest potocznie
fandomem.
Miłośnicy fantastyki cierpieli
jednak na odium niedocenienia ze strony mainstreamu. Prawdopodobnie
to dlatego jeden z pisarzy wziął kilka egzemplarzy jubileuszowej
antologii Co większe muchy,
zawierającej opowiadania z założonego dziesięć lat wcześniej
czasopisma „Fantastyka” (istniejącego do dzisiaj po nazwą „Nowa
Fantastyka”). Następnie udał się do kilku czołowych krytyków,
aby zapoznać ich z dorobkiem gatunku. „[...] wyliczył, że w
latach osiemdziesiątych debiutowało w gatunku SF ponad dwieście
polskich piór, rzecz wyglądała więc na socjologicznie znaczącą,
a wręczana krytykom antologia miała dokumentować literacką rangę
zjawiska”1
– wspominał w Małpach pana Boga
Maciej Parowski.
Jednym
z odwiedzonych był znany krytyk literacki Krzysztof Mętrak, który
pozostał nieprzekonany. „Wyświechtane konwencje, wytarte schematy
i standardy, pozwalają tu na popisy rozpasanego gadulstwa” –
podsumował opowiadania w felietonie dla czasopisma „Film”. O
wiele bardziej zapadła mu w pamięci postać pisarza, który
przyniósł mu antologię. Był zdumiony pasją, z jaką ów
przekonywał go do swoich racji, oraz pogardą, jaką miał do
krytyków z głównego nurtu kultury; zarzucał im, że nie
dostrzegli powstania nowego zjawiska, jaką jest polska fantastyka.
„Brodacz powiedział mi wręcz, że on nie przyniesie opowiadania
do »Literatury«
– wspominał Mętrak –
bo zostałby przez swoich wyklęty. Przybył po prostu mi to
zakomunikować. I tak po 27 latach kariery redaktorskiej poznałem
pierwszego faceta, który przyszedł do pisma nie po to, być coś
wydrukować, ale po to, by wyznać, że drukować nie ma zamiaru, a
przy okazji redaktorów zwymyślać”.
Tym
pisarzem był Konrad T. Lewandowski. Jeden z najciekawszych
współczesnych pisarzy i chyba najoryginalniejsza persona fandomu.
Narodziny
Nosorożca
„Urodziłem
się jako mutant, na dodatek w prima aprilis 1966” – pisał o
sobie. Fascynował się naukami technicznymi. Podobno jako nastolatek
pokroił żabę, a następnie zszył ją, tak by „dalej działała”.
Bez trudu dostał się na wydział chemii Politechniki Warszawskiej.
Prawdopodobnie zostałby zawodowym inżynierem, gdyby nie „w wieku
lat 20, w jakiejś kanciapie, na czarno-białym, 12-calowym
telewizorku, obejrzał Conana Barbarzyńcę
i przeżył Objawienie”2,
jak wspominał. Po tym wydarzeniu za wszystkie oszczędności kupił
maszynę do pisania i próbował tworzyć.
Pierwsze kroki
pisarskie stawiał w fantasy. 31 stycznia 1987 roku przekazał
wydawcy maszynopis Magicznej księgi. Była to mikropowieść,
która miała wejść w skład antologii debiutantów przygotowanej
przez studenckie wydawnictwo Alma-Press. Lewandowski otrzymał za nią
zaliczkę oraz zachętę, by udał się na warsztaty Literackie w
Chlewiskach. Tam poznał ówczesnych twórców fantastyki – a ci
mogli jako pierwsi z fandomu zaznać smaku konfrontacji z
„Nosorożcem” (przydomek ów, z dumą obnoszony, Lewandowski
zawdzięczał agresywnemu i bezpardonowemu stylowi dyskusji; narodził
się po cyklu felietonów Nosorożec zza węgła,
publikowanych w „Nowej Fantastyce” w latach 2004-2006).
„Kiedy latem
1987 wszedłem na salę pałacu w Chlewiskach – wspominał tamten
wyjazd – wszyscy tam właśnie z zachwytem roztrząsali głębię
myśli Kresa, zawartą w opowiadaniu o tym jak facet biegnie i macha
mieczem – jak refren powtarzały się tam słowa: »Kolisty
ruch miecza«.
Nieopatrznie stwierdziłem, że ja tego opowiadania nie rozumiem i
zapytałem autora co właściwie miał na myśli. Odburknął, że
»świat jest zły«
i się obraził.
Wiosną 2000 r.
czytam w »Fenixie«,
w kresowej rubryce wzmiankę o owym opowiadaniu, że istotnie nie
było dobre. Cóż, lepiej przyznać się późno niż wcale...
Wtedy jednak
podpadłem. Podpadałem bez przerwy. I z tego powodu, że z natury
źle aklimatyzuję się w grupie i popełniam gafy. I dlatego, że
»Klub Tfurców«
miał już ustaloną hierarchię, która od nowoprzybyłego »kota«
żądała okazywania gestów pawianiej uległości (nastawiania tyłka
do zerżnięcia przy przechodzeniu przed obliczem szefa stada).
A ja nie
okazywałem uległości i jeszcze domagałem się więcej wyjaśnień,
nie rozumiałem i pytałem: »Dlaczego
właściwie mój tekst jest zupełnie do niczego, skoro mam umowę na
druk?«”3.
Tekst
istotnie był zły, co po latach przyznał sam Lewandowski (choć
jednocześnie dodał, że na debiut się nadawał). Wtedy jednak,
zaślepiony entuzjazmem świeżo debiutującego twórcy, naraził się
na konfrontację z wyrobionymi już w środowisku i pewnych swoich
racji pisarzy. Przykre musiały być słowa wówczas redaktora
czasopisma „Fantastyka”, dziś znanego prawicowego publicysty
Rafała A. Ziemkiewicza, który oświadczył: „Wiesz Przewodasie,
nikomu tego nie mówiłem, ale tobie mogę powiedzieć na pewno: nic
z ciebie nie będzie!”4.
Antologia
nigdy się nie ukazała z powodu braku przydziału na papier. Wydawca
zapłacił karę umowną „jak za 10 000 sprzedanych egzemplarzy”,
a sam tekst nigdzie się w całości nie ukazał. Fragment mogli
poznać czytelnicy czasopisma „SFinks” wiosną 1990 roku – i
był to faktyczny debiut Lewandowskiego. Wówczas jeden z uczestników
wspomnianych warsztatów powtórzył swoją opinię sprzed trzech
lat. „Po przeczytaniu Magicznej
Księgi Ziemkiewicz
wydał mi zaświadczenie na piśmie, żebym nie pisał, bo na pewno
nie mam talentu i do niczego jako pisarz nie dojdę”5,
wspomina Lewandowski.
Ironią losu było,
że swoją pierwszą nagrodę im. Janusza A. Zajdla Ziemkiewicz, w
latach 90. popularny pisarz fantastyki, odbierał w towarzystwie
Lewandowskiego...
Rzeczywistość
szybko pokazała, kto miał rację. Już rok po debiucie Lewandowski
wydał pierwszy tom popularnego cyklu o kotołaku Ksinie. Cała seria
liczy pięć tomów oraz jedno opowiadanie. Powstawała latami i
wciąż cieszy się popularnością. Miłośnicy kotów nawet nadają
swoim ulubieńcom imię bohatera cyklu.
W 1994 powstał
Most nad Otchłanią – zdaniem niżej podpisanego najlepsza
powieść autora. Opowieść o mieście zbudowanym na gigantycznym
moście, przerzuconym nad tajemniczą Otchłanią, robi wrażenie
znakomicie poprowadzoną fabułą oraz światem przedstawionym.
Historia przewrotu w mieście-państwie posłużyła autorowi jako
asumpt do zaprezentowania własnej filozofii o cyklu dziejów.
„Błądzące gwiazdy w świecie Mostu, to systemy filozoficzne, a
koczownicy to ich zwolennicy – taka metafora historii idei. Pomysł
wymiany elit podpatrzony w historii Anglii, przyjąłem że im
bardziej izolowany układ, tym regularniej ten cykl się będzie
powtarzać – to mnie odróżnia od teorii Pareta [Vilfredo,
włoskiego ekonomisty i filozofa, twórcy teorii o wymianie elit –
M.S.]”, wyjaśnia ideę powieści. Dodaje przy tym, że chciał
„zreformować fantasy, zastępując magię filozofią”. Niestety,
skończyło się na tej jednej powieści – a szkoda.
Była to pierwsza
powieść Lewandowskiego, jaką poznałem. Stało się to w czasach
licealnych, kiedy recenzowałem fantastykę na łamach portalu
„Poltergeist” i dostałem propozycję ocenienia drugiego wydania
Mostu nad Otchłanią. Pamiętam zdziwienie, gdy odnotowałem,
że tak dobra dobra książka została wydana tak źle (brzydka,
odrzucająca okładka i kiepski skład, utrudniający czytanie), w
dodatku przez wydawcę, którego działania promocyjne ograniczyły
się chyba wyłącznie do rozesłania darmowych egzemplarzy do kilku
redakcji internetowych.
Niestety, z
różnych powodów Lewandowski nie był w stanie nawiązać
współpracy z wydawcami, którzy byliby w stanie należycie
wypromować jego twórczość. W latach 90. mogłaby to być
superNowa, dekadę później – Fabryka Słów. Zamiast u nich
Lewandowski wydawał książki w wydawnictwach tak małych, że te
nie były w stanie udźwignąć finansowo całego procesu
wydawniczego, więc wydawały byle jak; albo w molochach, gdzie
pojedynczy autor ginął. Jedynie Wydawnictwo Dolnośląskie
potrafiło zainwestować w zdolnego twórcę – dzięki czemu przez
kilka lat miało sposobność wypuszczać na rynek kolejne tomy
poczytnych kryminałów o komisarzu Drwęckim. Inni bohaterowie
Lewandowskiego nie mieli tyle szczęścia.
Redaktor
Tomaszewski
Po
ukończeniu politechniki miał do wyboru karierę chemika w
Instytucie Chemii Fizycznej PAN albo – jak podczas studiów –
dalej zarabiać na pisaniu tekstów popularnonaukowych. Lata 90. to
był czas, kiedy łatwiej niż dzisiaj było utrzymywać się z
pióra. „Stać mnie było, aby utrzymać niepracującą żonę z
dwójką dzieci i czasem nawet wystarczało na whiskey za 400
złotych” – wspominał tamte czasy. Pozostał więc wierny muzie
Kaliope. Jako dziennikarz przeprowadził dwa wywiady ze Stanisławem
Lemem. „Jak ostatnio odsłuchiwałem kasetę z naszej [z Lemem –
M.S.] rozmowy, to się okazało, że notorycznie nie dawałem
mistrzowi dojść do słowa, a mimo tego nie wyleciałem za drzwi”,
wspominał prywatne spotkanie z Mistrzem. Pisał między innymi dla
„Nowej Fantastyki”, „Przeglądu technicznego” czy
nieistniejącego już tabloidu „Skandale”.
Współpraca
z tym ostatnim zrodziła pomysł na Radosława Tomaszewskiego –
dziennikarza brukowego pisma „Obleśne nowinki” (co zdradzało
opinię autora na temat poziomu ówczesnych tabloidów). Seria
kilkunastu opowiadań została zebrana w kilkakrotnie wznawianym (i
przy każdym wznowieniu uzupełnianym o kolejne teksty) tomie Noteka
2015 (od nazwy sztandarowego
opowiadania cyklu). Utrzymane w konwencji satyrycznej teksty zjednały
Lewandowskiemu czytelników. Doceniono lekkie pióro, przaśny humor
(niezapomniane duńskie brygady homoseksualne z Noteki
2015) oraz błyskotliwość
autora. Seria doczekała się trzech nominacji do nagrody im. Janusza
A. Zajdla, w tym jednej zwieńczonej statuetką. Laureatka,
opowiadająca o wojnie polsko-amerykańskiej Noteka 2015
skrzyła się od szalonych
pomysłów. Trzeba było mieć niemało wyobraźni, aby wprząc w
taktykę wojenną teorię chaosu, a konsultantami polskiej armii
uczynić grupę dziwaków, których niekonwencjonalne pomysły rzucą
na kolana dumną amerykańską myśl wojenną. „[...] Amerykanie
[…] zabrali się za systematyczne niszczenie obiektów wojskowych
na terenie Pomorza Zachodniego. Ogromnie ucierpiały tysiące makiet
z dykty i brezentu ze wstawionymi do środka piecykami typu »koza«
jako źródłem podczerwieni. W odpowiedzi przeciwnik użył
inteligentnej amunicji, która z sobie tylko wiadomych powodów w
pierwszej kolejności zabrała się za karczowanie przydrożnych,
płaczących wierzb.
–
Punkt dla chłopaków z wywiadu i wydziału walki elektronicznej! –
oznajmił Jankowski, kiedy przestał się śmiać.
–
To ich robota? – spytałem.
–
Tak. Udało im się przemycić do komputerowego katalogu celów
»Standardowy typ maskowania polskiego czołgu«”6…
Lewandowski
pisał ku pokrzepieniu serc, ale zamiast po patos, sięgnął po
farsę. Ukazał, że nawet mały i na pozór słaby naród może
dokonać wielkich czynów, o ile nie zbywa mu na wyobraźni, zdrowym
rozsądku i... humorze.
„[...]
jako dziennikarz zaspokajam swoją ciekawość świata, a jako pisarz
daję sobie odpowiedzi, których nie dostałem w rzeczywistości” –
opowiadał w 2003 roku magazynowi internetowemu „Esensja”. Seria
wyraźnie ewoluowała w kierunku, które potwierdzają powyższe
słowa. Zaczęła się od dziennikarskiego śledztwa w sprawie
terrorysty-artysty (Pacykarz),
kontynuowała ją wspomniana już Noteka 2015,
by przerodzić się w prawdziwe studium współczesnej cywilizacji
polskiej i europejskiej. W opowiadaniach o Radosławie Tomaszewskim
(zebranych w tomie Noteka 2015)
przebijają polskie lęki z lat 90.: zagrożenia ze strony obcych
mocarstw i kultur oraz przemiany w społeczeństwie, dające
wrażenie, że Polacy nie dorośli do wolności. Autor straszy
artystami, dla których nie ma granic w sztuce, inwazją Amerykanów,
feminizmem czy ogólnym ogłupieniem społeczeństwa. Z tekstów
przebija pesymizm. Zdaniem Lewandowskiego sprawy będę zmierzać
tylko ku gorszemu; na przykład scena polityczna A.D. 2015 będzie
równie pocieszna, jak w 1995. Nie pomylił się za to, gdy
prognozował zalew bezwartościowych informacji w sieci i upadek
prasy papierowej. Bohater napisanej na początku 1996 roku Synary
musiał napisać specjalny program na tableta, aby ten mu odsiewał
zbędne wieści z serwisów informacyjnych. „Tak oto, w czasach gdy
– teoretycznie – każdy mógł wiedzieć WSZYSTKO, ja
potrzebowałem łutu szczęścia, by dowiedzieć się CZEGOŚ”7
– skarżył się czytelnikowi Tomaszewski.
Nie
widział możliwości poprawy sytuacji. Dzieje upatrywał jako „jeden
długi proces historyczny, przebiegający z wyraźnymi przesileniami.
[…] Powtarzalność zdarzeń występowała niewątpliwie”8.
W Ogniu bohater
skonstruował historioskop
– machinę z siedemnastoma obracającymi się kołami różnej
wielkości, mających symbolizować siedemnaście cykli dziejowych.
„Stopniowo przed oczami rysowała mi się logiczna, lecz zarazem
szalenie skomplikowana maszyneria dziejów. Szesnaście kręgów
zdarzeń – obracających się w zawiłym tańcu – w sumie
tworzyło pozór ciągłej zmienności historii. Każdy głupiec
mógłby uznać, że zawsze dzieje się coś nowego, a nawet uwierzyć
w postęp...”9.
Dzieje jako ciąg powtarzających się cykli opisał również we
wspomnianym już Moście nad Otchłanią.
Jednak los jednostki, nawet najwybitniejszej, uwięzionej w
niezależnej od niej machinie dziejów najbardziej sugestywnie oddał
w opowiadaniu Wieża imion.
Trudno
mi nie podziwiać kunsztu literackiego Lewandowskiego. Potrafi za
pomocą farsy oddać dumę ze swojego narodu albo opisać upadek
społeczeństwa, nie popadając w zgorzknienie. Z finezją potrafi
podejść do różnych tematów, na przykład sztucznej inteligencji.
Kto inny wpadłby na to, co mogło zalegnąć się na serwerach
giełdy warszawskiej lub że za pożywienie dla inteligentnych
komputerów może służyć... poezja awangardowa?
Opowiadania,
oprócz pierwodruków w „Nowej Fantastyce”, doczekały się w
sumie czterech wydań książkowych. Wysunę teraz tezę ryzykowną,
bo nieweryfikowalną: moim zdaniem opowieści o Radosławie
Tomaszewskim to jedne z niewielu utworów w polskiej fantastyce,
które zawdzięczają popularność wyłącznie czytelnikom. Ani
autor nie potrafił nigdy wypromować swojej twórczości, ani jego
efemeryczny wydawca. Pomimo tego opowiadania wciąż żyją w
świadomości miłośników polskiej fantastyki. Tytułowa Noteka
2015 pojawiła się z szesnastą
lokatą w rankingu 100 najlepszych opowiadań polskiej
fantastyki magazynu
internetowego „Esensja”. Nazwisko autora nie jest nikomu obce,
kto czyta polską fantastykę od lat. Lewandowski ogólnie jest
ceniony za niezłe pióro, aczkolwiek wykreowany przez niego bohater
budzi różne opinie. Zwykle negatywne: „To już nie bardzo mi się
podoba: wizja głupiej ludzkości z jednym myślącym redaktorem”,
podsumowała Tomaszewskiego internetowa recenzentka na portalu
biblionetka.pl. Zdarzają się też życzliwe słowa o Tomaszewskim.
Tych, mimo wszystko, mam nadzieję, że będzie coraz więcej.
Gdzie
bowiem tkwi siła serii? Przy całym szacunku dla całej gamy
tematów, jakich udatnie podjął się Lewandowski, moim zdaniem
właśnie w bohaterze. Tomaszewski na przekór otoczeniu – a wręcz
całemu światu – nie poddaje się zwątpieniu i marazmowi. Z pasją
prowadzi badania nad konstrukcją rzeczywistości. Idee i refleksje,
będące ich pokłosiem, z czasem pewnie wyblakną, inne od początku
będą budzić wątpliwości, ale same starania, aby do nich dojść,
na zawsze pozostaną inspiracją dla tych, którzy nie boją się
myśleć.
Tomaszewski
intelektualnie zbyt odstaje, aby móc uczciwie żyć z pisania tego,
co go interesuje. Skoro więc ma pisać rzeczy głupie, woli robić
to w miejscu dla tego przeznaczonym – prasie brukowej. „Tak było
uczciwiej”, motywuje swoją decyzję. Uczciwie też traktuje ludzi.
Stara się ich widzieć takich, jacy są, co przy lekturze daje
poczucie odtrutki na zakłamanie i obłudę, z jaką mamy do
czynienia na co dzień. Trzeźwe spojrzenie jednak nie skutkuje
pogardą – co autor pokazał chociażby w Synarze.
To moim zdaniem odróżnia Lewandowskiego od wielu jego kolegów po
piórze. Ci często mają trafne spostrzeżenia na tematy społeczne,
jednak obecny w ich tekstach ładunek niechęci do ogółu
społeczeństwa skutkuje reakcją obronną u tych ludzi, którzy
uważają, że do tego ogółu się zaliczają. Zabawne zresztą, że
największą popularność osiągają ci twórcy, którzy piszą o
ludziach jako bezkształtnej masie z nielicznymi wyspami normalności.
Gdyby mieli rację, musieliby ich czytać masochiści.
Wspomniałem
we wstępie o mentalności gettowej u twórców fantastyki. Mam
wrażenie, że zarówno w ich wypowiedziach, jak i twórczości
przebija poczucie wyobcowania, maskowane poczuciem wyższości. Mniej
lub bardziej jawnie fantaści uważają się za... depozytariuszy
kultury polskiej! Na ludzi spoza własnego grona patrzą tak, jak nie
lubią, gdy inni spoglądają na nich – ze wzgardą. Lewandowski
jako jeden z niewielu podjął próbę dialogu, czego rezultatem był
chociażby artykuł Stary krytyk mocno śpi,
w którym zamieścił między innymi wypowiedzi Krzysztofa Mętraka.
Z entuzjazmem docenił starania Pawła Dunina-Wąsowicza, który bez
uprzedzeniem, z naukowym zacięciem zajął się eksploracją
fantastyki.
Wszystko
to na nic, a Lewandowski stopniowo tracił swoją popularność w
fandomie. Od początku był skonfliktowany z pisarzami zrzeszonymi w
grupie samokształceniowej „Klub Tfurców”, jednak były to
naturalne tarcia towarzyskie, a on sam na ogólną popularność nie
mógł narzekać. Do dzisiaj wspomina tamten czas z rozrzewnieniem.
Jednak od drugiej połowy lat 90. stawał się coraz bardziej
odosobniony. On sam przyczynę takiego stanu rzeczy widzi w pasji do
filozofii. Twierdzi, że konflikty środowiskowe „są logiczną
konsekwencją tego, co robi jako filozof”. „Kiedy opowiada się
ludziom, jacy są świetni (na przykład pisząc Notekę
2015), to cię lubią, nawet
bardzo (połowa lat 90.) – skarżył się w 2008 roku. – Kiedy
jednak zaczynasz mówić rzeczy trudno zrozumiałe (na przykład
używać słowa »inteligibilność«),
nikt cię o nic nie zapyta, nie nie poprosi o wyjaśnienie”10.
Część 2
Część 2
Przypisy
1Parowski
M., Małpy pana Boga,
Warszawa 2012, s. 468
2Lewandowski
K.T., Życiorys autorski, czyli przewodasowe przypadki,
http://przewodas.w.interia.pl/
[stan na: 14 lipca 2014]
3Ibidem
4Ibidem
5Ibidem
8Lewandowski
K.T., Ogień, [w:] op. cit.,
s. 169-170.
9Ibidem,
s. 172.
10Kawula-Kubiak
A., Lubię być fantastą,
Wrocław 2008, s. 58
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz