środa, 18 marca 2015

Bez końca (Kieślowski) SPOILER



Do żadnego innego reżysera nie mam tak ambiwalentnego stosunku, jak do Krzysztofa Kieślowskiego. Zupełnie obca jest dla mnie warstwa filozoficzna, stanowiąca esencję jego filmów. Nie uważam na przykład roli przypadku za aż tak decydującą w naszym życiu, jak Kieślowski starał się pokazać w Przypadku z Bogusławem Lindą. Z niemal całej jego twórczości wyziera dziwna fascynacja mrokiem, upadkiem i marazmem, która mnie odrzuca przez sposób ukazania. Za dużo dostrzegam w jego filmach afirmacji powyższych; podobny problem mam z twórczością Larsa Von Triera. Problem ów z łatwością rozwiązałem, unikając oglądania twórczości tego ostatniego.

Z Kieślowskim to nie takie proste, bo o ile wymowa mnie odrzuca, to wykonanie – przeciwnie. Nie wiem, czy to kwestia „iskry bożej”, czy tego, że był dobrym rzemieślnikiem, ale każdy jego film do samego końca oglądam z zainteresowaniem.

Nie inaczej miałem z Bez końca z 1984 roku. W założeniu miał to być zapewne wzruszający film o sile miłości. Oto umiera adwokat, który prowadził sprawę pewnego opozycjonisty. Wdowa po nim próbuje urządzić sobie życie na nowo. Angażuje się w sprawy polityczne, szuka pocieszenia w ramionach młodego kochanka, opiekuje się synkiem. Kiedy tęsknota po mężu okazuje się nie do zniesienia, korzysta z usług hipnotyzera, aby zapomnieć o małżonku. Wszystko na nic.

Albowiem nieustannie w pobliżu jej unosi się duch męża, który co i rusz daje o sobie znać, byleby tylko żona nie przestała bezustannie o nim myśleć. Doprowadzona niemal do obłędu zrozpaczona wdowa w końcu oddaje synka pod opiekę teściowej, sama zaś popełnia samobójstwo, dzięki czemu łączy się z mężem.

Jeśli potraktować postać ducha dosłownie, z filmu zakwalifikowanego na Filmwebie jako „dramat psychologiczny i polityczny” robi się rasowy horror. I taka interpretacja byłaby dla obrazu Kieślowskiego przychylniejsza: bo wtedy ów obraz naprawdę straszy. Nikt nie chciałby się znaleźć w sytuacji głównej bohaterki.

Jeżeli zaś uznać ducha za metaforę, to z seansu płynie taki wniosek, że kobieta po śmierci ukochanego nie ma prawa do szczęśliwego życia i powinna rozstać się z życiem natychmiast po uporządkowaniu najpilniejszych spraw. Indyjski zwyczaj samospalenia wdów zapewne był dla Kieślowskiego zachwycający.

Film polecam głównie ze względu na warsztat Kieślowskiego. Także dlatego, że mimo wszystko pobudza do refleksji a to w kinie moralnego niepokoju było chyba najważniejsze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz