sobota, 25 lipca 2015

Siła bezsilnych



— Mości panowie! — mówił [pan Zagłoba – M.S.] — popadłem w niewolę — prawda jest! — ale fortuna kołem się toczy. Bohun całe życie bijał, a my dziś jego pobili. Tak to, tak! zwyczajnie na wojnie! Dziś ty garbujesz, jutro ciebie garbują. Ale Bohuna za to Bóg skarał, iż nas, śpiących smaczno snem sprawiedliwego, napadł i w tak bezecny sposób rozbudził. Ho, ho! myślał, że mnie swoim plugawym językiem przestraszy, a tu mówię waściom, jakem go przycisnął, tak zaraz stracił fantazję, zmieszał się i wygadał to, czego nie chciał […].
— Prawda! prawda! — wykrzyknął pan Longinus. — Ot, jak mnie Bóg miły! niejeden mógłby się z waścią na rozum pomieniać.
— Jeno ja bym się nie z każdym mieniał od strachu, abym zaś boćwiny zamiast rozumu nie kupił, co by mi się między Litwą snadnie przytrafić mogło.
— Już swoje zaczyna — rzekł Longinus.

- Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem, Wolne Lektury

Zagłoba, jak to Zagłoba, oczywiście ubarwił opowieść o swojej konfrontacji z Bohunem, jednak z prawdą się nie minął.
Ów fragment Ogniem i mieczem przypomniał mi się niedawno, gdy opuszczałem swoje krótkotrwałe miejsce pracy na jednym z nadmorskich kempingów. Przyjechałem znęcony całkiem niezłą pensja i chęcią poznania czegoś zupełnie nowego. Jednocześnie byłem przygotowany na ewentualność, że właściciel może okazać się oszustem – co w przypadku branży sezonowej było bardzo prawdopodobne.
            Celowo unikam nazwy przedsiębiorstwa, ponieważ nie jest ono istotne. Podczas mojej kariery zawodowej zetknąłem się z paroma naciągaczami i metody każdego z nich były zupełnie różne.
            Dyrektor był zwolennikiem działań mało wyrafinowanych, za to skutecznych. Przez półtora dnia pracy podczas rozmów z współpracownikami zorientowałem się, że zawierane umowy nic nie były warte, a szef – jeśli w ogóle płaci – to jedynie „do ręki”. Świstek, dumnie nazwany „umową o dzieło”, pokazano mi w recepcji: zero konkretów, kilka ogólników i życzeń. Żeby było śmieszniej, kazano mi podpisać – mimo braku wpisanej kwoty i podpisu dyrektora! – i ją zostawić. Oczywiście odmówiłem i pozostawiłem formalności do czasu powrotu kogoś kompetentnego, czyli szefa.
            Rozmowa z dumnym polskim przedsiębiorcą okazała się fascynująca. Podczas kilkudziesięciu minut na przemian grożono mi i przyjaźnie klepano po ramieniu. Wzruszyło mnie na pozór szczere zatroskanie dyrektora, że mu nie ufam. Skąd jednak wziąć zaufanie, skoro dość jasno wyłożył mi swój stosunek do pracowników, dając mi do zrozumienia, że jestem na jego łasce? Najciekawsze, że nawet gdybym go nagrał, na nic by mi się to nie zdało – na tyle sprawnie unikał konkretów i operował aluzjami. Trafiłem więc na kogoś naprawdę doświadczonego.
            Jednak czym dłużej z nim rozmawiałem, tym pewniej zaczynałem się czuć. Zrozumiałem bowiem, że… on się boi! Ja miałem do stracenia raptem półtora dnia, jakie spędziłem na harówce, czym się nie przejmowałem, bo byłem przygotowany na taką ewentualność jeszcze nim wsiadłem do pociągu. On o wiele więcej i czym dłużej próbował mnie przekonać, że jestem wobec niego bezsilny, tym bardziej byłem przekonany, że kłamie. Postanowiłem nie ustępować.
            W rezultacie wyszedłem z dużo większą kwotą niż się umawialiśmy.

Nie napisałem tego, żeby się pochwalić. Jeszcze jak opuszczałem kemping, trochę z żalem pomyślałem o tych wszystkich, którzy zostali w tym ośrodku – i w wielu innych. Notkę adresuję do wszystkich, którzy dali sobie wmówić, że są na łasce pracodawców. Po pierwsze, nie pracodawców, bowiem to pracownik daje pracę; tak więc już na poziomie semantyki zaczyna się oszustwo. Po drugie, to nieprawda.
            Przedsiębiorca ma przewagę jedynie nad pojedynczymi pracownikami, ponieważ tych może łatwo wymienić. Być może temu służy częsta rotacja w firmach nastawionych na wyzysk – żeby między pracownikami nie wytworzyły się jakieś więzi. Grupa bowiem może stanowić dla niego zagrożenie. Przykładowo wystarczyłoby, żeby na takim kempingu odbył się półdniowy solidarny strajk: w środku sezonu turystycznego negocjacje odbyłyby się błyskawicznie i dyrektor przyjąłby każde warunki, może poza najbardziej wygórowanymi. Każda alternatywa oznaczałaby dla niego paraliż przedsiębiorstwa. Nie warto byłoby mieć skrupuły wobec oszusta. Na wątpliwości, czy taki strajk byłby legalny, odpowiadam: jeżeli na tym kempingu ktoś miał w ogóle jakieś umowy (to nie było oczywiste), to wyłącznie o dzieło. Przykładowo barman miał wpisaną w swoją obowiązek przygotowania kilkuset drinków w określonym, miesięcznym terminie. Wywiązać się z warunków mógł w jeden wieczór, rozlewając wódkę i napoje z pobliskiego dyskontu do plastykowych kubeczków.
            Etatowi pracownicy muszą spełnić szereg warunków, żeby strajk był legalny. Zatrudnieni na śmieciówkach (zwłaszcza takich, jakie ostatnio widziałem!) w każdej chwili mogą rzucić robotę i przedsiębiorca byłby ostatnią osobą, która miałaby ochotę na interwencję służb wobec ludzi, którzy formalnie nawet u niego nie pracują. Grzechem byłoby tego nie wykorzystać.
            Różne są sytuacje i różne mogą być metody wpłynięcia na szefa. Zachęcam wszystkich wykorzystywanych, aby nie poddawali się i walczyli o siebie – najlepiej solidarnie i twardo. Nie warto się korzyć: ani to wygodne, ani opłacalne.

Oczywiście nie wątpię, że nawet gdyby Polskę owładnął prekariacki duch, „pracodawcy” szybko zaczęliby przeciwdziałać. Czy to jako lobbyści, czy jeszcze sprytniejsi oszuści. Na dłuższą metę bez interwencji państwa nie może się obyć. Prędko to się jednak nie stanie, biorąc pod uwagę stan Państwowej Inspekcji Pracy. Szkoda, bo państwo – nawet polskie – jak chce, potrafi być skuteczne. Ten sam dyrektor, o którym powyżej pisałem, prowadził na kempingu dwa sklepy: w obu były kasy fiskalne i wydaje się, że w handlu nie pozwalał sobie na żadne przekręty. Czy doczekamy się czasów, kiedy państwo będzie równie pilnie dbało o prawa pracownicze, jak o paragony fiskalne?

Ostatnimi czasy z różnych względów bardzo bliska postacią stał się dla mnie Leopold Tyrmand. Opuszczając kemping, wspominałem jego przeżycia z czasów II wojny światowej. Autor Złego, polski żyd, większość światowego konfliktu spędził w Niemczech, imając się różnych zawodów, na przykład stewarda na statku pasażerskim czy kelnera w dobrej restauracji. Uratowały go sfałszowane francuskie papiery i doskonała znajomość języka Moliera, dzięki czemu mógł ukrywać prawdziwe pochodzenie w samej paszczy lwa. Swoje przeżycia zawarł między innymi w powieści Filip. Wspominając ją, z rozbawieniem skontaktowałem, że główny bohater miał wiele realnych powodów do obaw: aresztowanie, deportację do obozu koncentracyjnego, powieszenie za kontakty z Niemkami itd. Jednej troski jednak zabrakło na kartach książki: obawy, że zostanie oszukany przez szefa. Tym mógł sobie nie zaprzątać głowy, gdyż wiedział, że nad jego prawami pracownika czuwał Arbeitsamt.
            Napisanie, że za Hitlera było lepiej, niebezpiecznie zbliżyłoby mnie do retoryki pewnego polityka z muszką. Nie napiszę więc tego, tym bardziej, że wcale tak nie uważam. Refleksję pozostawiam tobie, czytelniku. 

wtorek, 14 lipca 2015

Prezeska Dziwaczka



Ostatnio nie aktualizowałem bloga, bowiem byłem zajęty dwoma literackimi projektami. Na szczęście w sukurs po raz kolejny przybył Konrad T. Lewandowski, który tym razem odsłania kulisy swojego konfliktu z prezeską warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jak zwykle gorzko, zabawnie, ale w pewien sposób pouczająco. Zachęcam do lektury! PS: Kto jest ciekawy, jak wygląda sprawa z perspektywy samej zainteresowanej, odsyłam na jej bloga

Przynależność do tzw. stowarzyszeń twórczych zawsze jawiła mi się szczytem absurdalnego obciachu. Uważam te instytucje za relikt z czasów PRL, kiedy to literatom przysługiwały deputaty węglowe, dodatki mundurowe, talony na samochody i kartki na atrament. Wtedy musiało być jasno określone kto jest literatem, komu się ów przydział należy i kto ma się stawić na pochód pierwszomajowy pod budującym transparentem, typu „ZLEP LEPI DO PZPR”. Mimo blisko czterdziestu książek w dorobku mógłbym dołączyć do tego towarzystwa tylko w ostatnim stadium demencji i wypalenia twórczego.
Wszakże ostatnio wieloletnia znajoma została wybrana prezeską oddziału warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, dając kolejny dowód, że ludzie tworzący tę instytucję mają zbiorowo nie po kolei, skoro wybrali kogoś takiego, by ich reprezentował.
Pani Prezes słynie wygadywania głupot oraz wypisywania głupot (przykładów zadufanego bełkotu i obłudy pełno na jej blogu), a także głupiego zachowania. Pamiętam epizod ze wspólnej podróży dziennikarskiej po wschodnim Mazowszu, kiedy to tropiliśmy lokalną miejską legendę, zbierając jej kolejne wersje i starając się dociec, jak było naprawdę. Poszukiwania te zaprowadziły nas baru typu mordownia w małym miasteczku, gdzie napotkaliśmy wygadanego oryginała, erotomana gawędziarza, który obszernie rozwodził się na temat swojego onanizmu.
Przysiedliśmy się, postawiliśmy mu piwo i zaczęliśmy drążyć temat w interesującym nas kierunku. Oryginalny erotoman w pewnej chwili zbystrzał i oznajmił, że powie wszystko, ale tylko mojej towarzyszce, ja mam odejść od stołu. Przyszła Pani Prezes na ów warunek natychmiast przystała, nie bacząc, że popełnia grubą nielojalność. Oprócz nielojalności wykazała się ona także głęboką nieznajomością obyczajów panujących w barach typu mordownia, gdzie krawatów się nie nosi, ale obowiązuje tzw. charakterność. Konkretnie, w tym przypadku zasada, że cudzych kobiet się nie zaczepia, ale kobieta bezpańska jest do wzięcia i kto pierwszy ten lepszy!
Kiedy tam weszliśmy, stali bywalcy musieli założyć, że jesteśmy parą (choć nigdy nią nie byliśmy) i tak nas traktować. Kiedy jednak przyszła Pani Prezes ostentacyjnie zdystansowała się ode mnie, w oczach obecnych stała się kobietą bezpańską, która przyszła do baru szukać towarzystwa mającego ukoić jej życiową samotność. Najpierw więc onanista gawędziarz ujrzał oczami duszy otwierające się przed nim bramy raju i zbawienie od mozolnych prac ręcznych, a chwilę później zgłosił się cały szereg amantów w swoim mniemaniu znacznie bardziej przystojnych i męskich…
Nie minęło piętnaście minut gdy Pani Prezes In Spe uciekła z tego baru w dzikim popłochu, porzucając na stole telefon komórkowy i notebooka, które musiałem potem odzyskiwać. Wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, sobie nie dała. Ona nie popełniła żadnego błędu, ależ skąd! Tylko przypadkiem trafiła między prowincjonalnych buców, którzy prawdziwej damy uszanować nie potrafili! Zawsze to wszyscy wokół niej są winni, głupi, małostkowi i nieudaczni - tylko nie ona. Nigdy ona! To bardzo ważny rys charakteru Pani Prezes, który proszę sobie zapamiętać.
Z tą cechą charakteru idzie w parze całkowita niezdolność do przyjmowania krytyki. Najpierw jest wyparcie, potem totalna małpia histeria. Konstruktywnej dyskusji nie ma nigdy. Jak się 20 lat znamy, Pani Prezes opinie krytyczne przyjmowała tylko w postaci zachwytów z zastrzeżeniami, tzn. góra jednym zastrzeżeniem na trzy zachwyty. Jednak trudno o nie, gdyż publicystką i pisarką jest mierną. Zawsze pisała zaledwie poprawnie, topornym stylem, zupełnie bez polotu, na dodatek z wiekiem stając się coraz mniej samokrytyczna. Przez większą część naszej znajomości funkcjonowaliśmy w różnych niszach literackich, więc nie wchodziliśmy sobie w drogę, ale kiedy przyszło nam pracować razem, zrobił się problem.
Ponieważ jestem przez Panią Prezes od lat obgadywany na jej blogu, pora przedstawić stanowisko drugiej strony. Poróżnił nas reportaż o mojej powieści Anioły muszą odejść, który Pani Prezes jako dziennikarka telewizyjna podjęła się zrobić. Dałem jej tę książkę miesiąc wcześniej, ale ona nie znalazła czasu by ją przeczytać. Zamówiła tylko kamerę z obsługą i hajda w teren! Oczywiście nie znając tematu zrobiła bzdurny reportaż, co wytknięto jej w redakcji, kiedy pokazała tam nakręcony materiał. Broniąc się przed zarzutami, zaczęła się tłumaczyć, że to dlatego tak źle wyszło, że „książka Lewandowskiego jest taka głupia, a i sam Lewandowski też idiota”. (Nielojalność to jej trzecie imię).
Skąd ja to wiem? Od niej samej. Powiedziała mi bez najmniejszej żenady, że jest tak wybitną profesjonalistką, że nie musi znać książki, o której mówi w telewizji, zachęcając widzów, aby ją czytali... I gdybym to ja nie był grafomanem, ów reportaż na pewno wyszedłby świetnie. Przyznaję, że tego było mi już za wiele. Pani Prezes usłyszała klasyczną wolską wiązankę, wygłoszoną mową Wiecha, której głównym sponsorem było słowo „idiotka”.
Po jakimś czasie ochłonąłem i postanowiłem nie chować urazy. Cóż z tego, kiedy Nielojalność już piąty rok chodzi niesyta zemsty i nakręca się coraz bardziej. Wspólni znajomi zaczęli więc wykorzystywać mnie do przekazywania wiadomości, których sami bali się powiedzieć jej prosto w oczy (np. że w ostatniej książce, którą wydała są poważne błędy stylistyczne i fabularne). Bo ja u Małgorzaty Karoliny Nielojalności i tak już bardziej przechlapane mieć nie będę…
Tak, to ja jestem Przerośniętym Krasnalem Ogrodowym, na którego, na jej blogu regularnie wylewane są pomyje. Bawiło mnie to, nie pozostawałem dłużny, w zamian wysyłając SMS-y, ale podczas ostatniej akcji Pani Prezes spuściła swą myślową biegunkę o jeden most za daleko.
Chociaż uważam, że tzw. stowarzyszenia twórcze nie różnią w sposób istotny od stowarzyszeń klaunów (zamiast nosa z czerwonej piłeczki jest legitymacja), to jednak dotąd zakładałem milcząco, że o jakieś interesy twórców się tam jednak dba. Tymczasem czytam oto, że Pani Prezes w sporze autor – wydawca, bierze stronę wydawcy, serdecznie życząc mnie, aby mi się w kłopotach noga powinęła. Pani Prezes warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich bez najmniejszej żenady, publicznie ogłasza, że autorzy walczący w sądach o swoje to żałosne, śmieszne głupki. Na żadną pomoc Stowarzyszenia liczyć nie mogą, ani prawną, ani medialną, ba, trzeba jeszcze ich wyszydzić, podstawić im nogę, poklepać po plecach niesolidnych wydawców.

Małgorzata Karolina ma na trzecie Nielojalność, to już wiemy. Jednak pisarze, który wybrali ją na swą rzeczniczkę muszą mieć zbiorowo zryty beret - co było do udowodnienia!
Konrad T. Lewandowski