— Mości panowie! — mówił [pan Zagłoba – M.S.] — popadłem w niewolę — prawda jest! — ale fortuna kołem się toczy. Bohun całe życie bijał, a my dziś jego pobili. Tak to, tak! zwyczajnie na wojnie! Dziś ty garbujesz, jutro ciebie garbują. Ale Bohuna za to Bóg skarał, iż nas, śpiących smaczno snem sprawiedliwego, napadł i w tak bezecny sposób rozbudził. Ho, ho! myślał, że mnie swoim plugawym językiem przestraszy, a tu mówię waściom, jakem go przycisnął, tak zaraz stracił fantazję, zmieszał się i wygadał to, czego nie chciał […].— Prawda! prawda! — wykrzyknął pan Longinus. — Ot, jak mnie Bóg miły! niejeden mógłby się z waścią na rozum pomieniać.
- Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem, Wolne Lektury
Zagłoba, jak to
Zagłoba, oczywiście ubarwił opowieść o swojej konfrontacji z Bohunem, jednak z
prawdą się nie minął.
Ów
fragment Ogniem i mieczem przypomniał
mi się niedawno, gdy opuszczałem swoje krótkotrwałe miejsce pracy na jednym z
nadmorskich kempingów. Przyjechałem znęcony całkiem niezłą pensja i chęcią
poznania czegoś zupełnie nowego. Jednocześnie byłem przygotowany na
ewentualność, że właściciel może okazać się oszustem – co w przypadku branży
sezonowej było bardzo prawdopodobne.
Celowo unikam nazwy przedsiębiorstwa,
ponieważ nie jest ono istotne. Podczas mojej kariery zawodowej zetknąłem się z
paroma naciągaczami i metody każdego z nich były zupełnie różne.
Dyrektor
był zwolennikiem działań mało wyrafinowanych, za to skutecznych. Przez półtora
dnia pracy podczas rozmów z współpracownikami zorientowałem się, że zawierane
umowy nic nie były warte, a szef – jeśli w ogóle płaci – to jedynie „do ręki”.
Świstek, dumnie nazwany „umową o dzieło”, pokazano mi w recepcji: zero
konkretów, kilka ogólników i życzeń. Żeby było śmieszniej, kazano mi podpisać –
mimo braku wpisanej kwoty i podpisu dyrektora! – i ją zostawić. Oczywiście
odmówiłem i pozostawiłem formalności do czasu powrotu kogoś kompetentnego,
czyli szefa.
Rozmowa z
dumnym polskim przedsiębiorcą okazała się fascynująca. Podczas kilkudziesięciu
minut na przemian grożono mi i przyjaźnie klepano po ramieniu. Wzruszyło mnie
na pozór szczere zatroskanie dyrektora, że mu nie ufam. Skąd jednak wziąć
zaufanie, skoro dość jasno wyłożył mi swój stosunek do pracowników, dając mi do
zrozumienia, że jestem na jego łasce? Najciekawsze, że nawet gdybym go nagrał,
na nic by mi się to nie zdało – na tyle sprawnie unikał konkretów i operował
aluzjami. Trafiłem więc na kogoś naprawdę doświadczonego.
Jednak czym
dłużej z nim rozmawiałem, tym pewniej zaczynałem się czuć. Zrozumiałem bowiem,
że… on się boi! Ja miałem do stracenia raptem półtora dnia, jakie spędziłem na
harówce, czym się nie przejmowałem, bo byłem przygotowany na taką ewentualność
jeszcze nim wsiadłem do pociągu. On o wiele więcej i czym dłużej próbował mnie
przekonać, że jestem wobec niego bezsilny, tym bardziej byłem przekonany, że
kłamie. Postanowiłem nie ustępować.
W
rezultacie wyszedłem z dużo większą kwotą niż się umawialiśmy.
Nie napisałem tego, żeby się pochwalić. Jeszcze jak
opuszczałem kemping, trochę z żalem pomyślałem o tych wszystkich, którzy
zostali w tym ośrodku – i w wielu innych. Notkę adresuję do wszystkich, którzy
dali sobie wmówić, że są na łasce pracodawców. Po pierwsze, nie pracodawców, bowiem
to pracownik daje pracę; tak więc już na poziomie semantyki zaczyna się
oszustwo. Po drugie, to nieprawda.
Przedsiębiorca
ma przewagę jedynie nad pojedynczymi pracownikami, ponieważ tych może łatwo
wymienić. Być może temu służy częsta rotacja w firmach nastawionych na wyzysk –
żeby między pracownikami nie wytworzyły się jakieś więzi. Grupa bowiem może
stanowić dla niego zagrożenie. Przykładowo wystarczyłoby, żeby na takim
kempingu odbył się półdniowy solidarny strajk: w środku sezonu turystycznego negocjacje
odbyłyby się błyskawicznie i dyrektor przyjąłby każde warunki, może poza
najbardziej wygórowanymi. Każda alternatywa oznaczałaby dla niego paraliż
przedsiębiorstwa. Nie warto byłoby mieć skrupuły wobec oszusta. Na wątpliwości,
czy taki strajk byłby legalny, odpowiadam: jeżeli na tym kempingu ktoś miał w
ogóle jakieś umowy (to nie było oczywiste), to wyłącznie o dzieło. Przykładowo
barman miał wpisaną w swoją obowiązek przygotowania kilkuset drinków w
określonym, miesięcznym terminie. Wywiązać się z warunków mógł w jeden wieczór,
rozlewając wódkę i napoje z pobliskiego dyskontu do plastykowych kubeczków.
Etatowi
pracownicy muszą spełnić szereg warunków, żeby strajk był legalny. Zatrudnieni
na śmieciówkach (zwłaszcza takich, jakie ostatnio widziałem!) w każdej chwili
mogą rzucić robotę i przedsiębiorca byłby ostatnią osobą, która miałaby ochotę
na interwencję służb wobec ludzi, którzy formalnie nawet u niego nie pracują.
Grzechem byłoby tego nie wykorzystać.
Różne są
sytuacje i różne mogą być metody wpłynięcia na szefa. Zachęcam wszystkich
wykorzystywanych, aby nie poddawali się i walczyli o siebie – najlepiej
solidarnie i twardo. Nie warto się korzyć: ani to wygodne, ani opłacalne.
Oczywiście nie wątpię, że nawet gdyby Polskę owładnął
prekariacki duch, „pracodawcy” szybko zaczęliby przeciwdziałać. Czy to jako
lobbyści, czy jeszcze sprytniejsi oszuści. Na dłuższą metę bez interwencji
państwa nie może się obyć. Prędko to się jednak nie stanie, biorąc pod uwagę stan Państwowej Inspekcji Pracy. Szkoda, bo państwo – nawet polskie – jak chce,
potrafi być skuteczne. Ten sam dyrektor, o którym powyżej pisałem, prowadził na
kempingu dwa sklepy: w obu były kasy fiskalne i wydaje się, że w handlu nie
pozwalał sobie na żadne przekręty. Czy doczekamy się czasów, kiedy państwo
będzie równie pilnie dbało o prawa pracownicze, jak o paragony fiskalne?
Ostatnimi czasy z różnych względów bardzo bliska postacią
stał się dla mnie Leopold Tyrmand. Opuszczając kemping, wspominałem jego
przeżycia z czasów II wojny światowej. Autor Złego, polski żyd, większość światowego konfliktu spędził w
Niemczech, imając się różnych zawodów, na przykład stewarda na statku
pasażerskim czy kelnera w dobrej restauracji. Uratowały go sfałszowane
francuskie papiery i doskonała znajomość języka Moliera, dzięki czemu mógł
ukrywać prawdziwe pochodzenie w samej paszczy lwa. Swoje przeżycia zawarł
między innymi w powieści Filip.
Wspominając ją, z rozbawieniem skontaktowałem, że główny bohater miał wiele
realnych powodów do obaw: aresztowanie, deportację do obozu koncentracyjnego,
powieszenie za kontakty z Niemkami itd. Jednej troski jednak zabrakło na
kartach książki: obawy, że zostanie oszukany przez szefa. Tym mógł sobie nie
zaprzątać głowy, gdyż wiedział, że nad jego prawami pracownika czuwał
Arbeitsamt.
Napisanie,
że za Hitlera było lepiej, niebezpiecznie zbliżyłoby mnie do retoryki pewnego
polityka z muszką. Nie napiszę więc tego, tym bardziej, że wcale tak nie
uważam. Refleksję pozostawiam tobie, czytelniku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz