niedziela, 26 kwietnia 2015

Politeizm vs. Monoteizm, czyli spór pomiędzy człowieczeństwem a absolutem



Dzisiaj prezentuję drugi już występ gościnny na moim blogu. Tym razem Konrad T. Lewandowski opowie o swoich perturbacjach z systemami religijnymi w drodze do Ładu...





Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, od Formy do Formy, narzucanych z przemieszania Form zewnętrznych, cudzych… Aż może przyjdzie taki moment w starości, albo i już na łożu śmierci, gdy spojrzawszy wstecz, ujrzymy skończony kształt naszego życia i dopiero zaskoczy nas ta figura: co za maszkara, co za bohomaz, bryła chaosu i przypadku, bez sensu, bez celu, bez znaczenia, bez piękna.
Jacek Dukaj, Inne pieśni


Powyższy fragment powieści jest jednym z najważniejszych cytatów literackich w moim życiu. Przestrogą, która głęboko zapadła mi w pamięć. Przypominam go sobie ilekroć przychodzi mi zmienić pogląd na jakąś sprawę, i stawiam sobie wtedy pytanie: Myliłem się dotąd, czy mylę się dopiero teraz, ulegając wpływowi zewnętrznych okoliczności? Ile jest we mnie podświadomego konformizmu? Na ile moja pewność wewnętrznej autonomii jest złudzeniem?
Problem ten stanął przede mną szczególnie jaskrawo, kiedy przyszło mi, w moim życiu, dotychczas ortodoksyjnego chrześcijanina, odkryć i dowartościować politeizm. Był to długi proces, zaczynający się od prywatnej znajomości z Tomaszem Szczepańskim (ps. Barnim Regalica), która zaczęła się w roku 1997 lub 1998. Potem przyjmowałem jego zaproszenia na odczyty i wykłady, organizowane przez stowarzyszenie „Niklot”, którego prezesem jest Szczepański. Tam poznałem Szymona Kulina, który z kolei zaprosił mnie na obchody święta Kupały w mazowieckim chramie Świętowita w Nowej Wsi Warszawskiej, w czerwcu 2010 roku. Wtedy pierwszy raz wziąłem udział w obrzędzie rodzimowierczym. Stopniowo poznawałem ludzi z Rodzimego Kościoła Polskiego (RKP), stawałem się sympatykiem tej organizacji, aż wreszcie postanowiłem wesprzeć cały ten ruch jako pisarz i filozof.
Uważam, że religia jest emocją nieodłączną od ludzkiej psychiki. Emocja ta odwiecznie, we wszystkich kulturach szuka dla siebie form racjonalizacji i ekspresji. Nie jest ona obca nawet ateistom, którzy w większości przypadków określają się na kontrze do religii dominującej w ich otoczeniu, natomiast pozostając tylko i wyłącznie we własnym towarzystwie, prędzej czy później zainicjowaliby jakiś kult, a przynajmniej połowa z nich, żeby druga połowa mogła dalej kontestować tę pierwszą. Religia zawsze musi być i zawsze będzie. Pytanie jaka?
Zostałem wychowany jako katolik, łącznie z bierzmowaniem i maturą z religii. Później przez kilka lat deklarowałem się jako ateista, aby znów powrócić do wiary jako luteranin. Konwersji dokonałem w 1992 roku i w tym obrządku wziąłem ślub kościelny oraz wychowałem dwie córki. Przez dwie dekady o kościele ewangelicko-augsburskim mówiłem z przekonaniem „mój kościół” i czułem się w nim naprawdę dobrze. W 1998 roku rozpocząłem studia doktoranckie na wydziale filozofii chrześcijańskiej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, więc przełom wieków przyszło mi przeżyć na pograniczu obu kościołów, co wspominam bardzo pozytywnie. Byłem zdeklarowanym ekumenistą (teraz już bardziej synkretystą), acz do religii niechrześcijańskich odnosiłem się nieprzychylnie – stanowczo krytykowałem hinduizm, buddyzm, islam i eklektyzm New Age.
Zarazem jednak czegoś mi brakowało. Chrześcijaństwo nie zaspokajało mojej potrzeby więzi z przodkami i bohaterami oraz rytmami natury. Początkowo próbowałem sobie z tym radzić na swój sposób. Na przykład, wyszukiwałem na cmentarzach wojskowych groby żołnierzy poległych w tym samym wieku, który ja akurat miałem i zapalałem im znicze. Zawsze też odczuwałem silną potrzebę spędzenia przy ognisku wieczoru w dniu przesilenia letniego, czyli Kupały. Chodziłem wtedy na warszawskie Pola Mokotowskie i szukałem pubu, przed którym palono ogień i siadałem tam z piwem. Czułem jednak, że to namiastka. Dopiero teraz, odkąd spędzam Kupałę w chramie mazowieckim, mam wrażenie że jestem tam, gdzie powinienem być.
Spotkanie z rodzimowierstwem wypełniło zatem bardzo istotny brak w mojej duchowości, ale z drugiej strony przyprawiło mnie o poważny konflikt sumienia. Pojawił się problem, jak pogodzić protestantyzm, dla którego nie do przyjęcia jest nawet pozabiblijna tradycja katolicka, z faktycznym praktykowaniem pogaństwa?
Początkowo więc mój udział w obrzędach rodzimowierczych tłumaczyłem sobie jako działalność sentymentalno-etnograficzną oraz oddawanie szacunku przedchrześcijańskim Przodkom, którzy na szacunek niewątpliwie zasługują, a nie sposób było tego zrobić w ramach kościoła ewangelicko-augsburskiego. W osobowe istnienie bogów słowiańskich oczywiście nie wierzyłem. Sprowadzałem zatem rodzimowierstwo do kultu przodków i czystej społecznej funkcji religii, czyli spotkań ludzi pragnących razem zrobić coś większego od nich samych.
Równocześnie jednak w całym fermencie ruchu rodzimowierczego uderzała mnie analogia z czasami Reformacji – duchowych poszukiwań, powrotu do korzeni wiary oraz obcowania z religią in statu nascendi, czyli w momencie jej tworzenia się oraz romantycznego określania tożsamości. Bardzo to było protestanckie z ducha i zarazem o taki sam protest przeciwko katolickiej deprawacji i arogancji tutaj też chodzi. Przynajmniej w warunkach polskich, gdzie zadufanie katolickiego kleru skłania do rodzimowierstwa z roku na rok coraz więcej młodych ludzi. Niektórzy przemierzają pół Polski, aby dotrzeć do chramu na świąteczny obrzęd lub poprosić o postrzyżyny. Paradoksalnie więc jako protestant poczułem się w RKP niczym ryba w wodzie!
A to wszystko w sytuacji kiedy prawdziwy protestantyzm usycha. Wielkim szokiem i dysonansem poznawczym były dla mnie dyskusje na forum Protestanci.info, w których uczestniczyłem w latach 2008-11. Przybyłem tam pełen najlepszych chęci, żeby przedyskutować moją teorię metafizyczną, jako „protestancką metafizykę”, a trafiłem w upiorne piekiełko bigotów, fanatyków, błaznów, ignorantów, zacietrzewionych nienawistników. Przyszło mi tam dokonać pierwszej w życiu identyfikacji przypadku opętania (choć do egzorcyzmów katolickich mam stosunek radykalnie krytyczny), tak skrajne było u tego człowieka natężenie złej woli. Niebawem on został tam moderatorem…
Próbowałem dyskutować na ich zasadach – z Biblią w ręku, broniąc wolnej woli przeciw zwolennikom predestynacji, ale nawet powołanie się na słowa samego Jezusa Chrystusa nie było w stanie ukruszyć biblijnych zabobonów, wyznawanych przez „chrześcijan wierzących biblijnie” (wątek „Sprawa Judasza”). Skoro wszystkie wypowiedzi w Biblii są słowami Boga, to ważniejszy od Jezusa jest apostoł Paweł, bo powiedział więcej. Czarę goryczy przelali kreacjoniści – nie umiem tolerować nieuctwa i ciemnoty!
Nagle dotarło do mnie, że wśród protestantów jestem sam. Z ich forum mnie wprawdzie nie wyrzucono, sam przestałem się tam pojawiać, bo nie było dla kogo. Na dobitkę, w świecie realnym przyszło mi wypowiedzieć wieloletnią przyjaźń głęboko wierzącemu protestantowi, ojcu chrzestnemu mojej córki, z powodu odmowy zaszczepienia jego dziecka. Cóż to za wiara, która godzi się z tak głupim i skrajnie aspołecznym zabobonem?! Coraz bardziej też zaczęły nudzić mnie jałowe protestanckie nabożeństwa, oparte na liturgii tworzonej w XVI wieku i w czasach wojny trzydziestoletniej, które nie wnoszą niczego do poszukiwań i potrzeb duchowych współczesnego człowieka. Na kazaniach zdarzało mi się zasypiać już wcześniej. Wygasła we mnie potrzeba chodzenia do kościoła.
A jednak, jak napisałem wyżej – religia jest emocją fundamentalną, a emocje ukształtowane w dzieciństwie są niezbywalną częścią naszej tożsamości. Nie jestem hinduistą, muzułmaninem, buddystą ani, dajmy na to, mormonem czy świadkiem Jehowy, ponieważ nie mam do tych religii stosunku emocjonalnego – nie zostałem wychowany w danym środowisku. Zatem nic nie znaczą dla mnie ich przestrogi i dogmaty.
Do chrześcijaństwa jednak taki stosunek emocjonalny mam - nie potrafię i nie chcę go z siebie wyplenić. Wychowali mnie chrześcijanie, więc jestem chrześcijaninem. Gdyby wychowały mnie wilki – byłbym wilkiem. Tego się nie zmieni! Próba zaprzeczenia najgłębszej socjalizacji wytwarza napięcie psychiczne, prowadzące do życia w zakłamaniu i gniewie, a na dłuższą metę do destrukcji osobowości. Chrześcijaństwo więc jest i pozostanie istotną częścią mnie.
 A jednak w chramie, w obrzędowym kręgu czuję się dużo lepiej niż w kościele. Odczuwam autentyczne sacrum i wspólnotę, zamiast luterańskiego przynudzania i katolickiej demagogii.
Radziłem sobie z tym problemem jak umiałem najlepiej, a więc jako pisarz, tworząc powieści Anioły muszą odejść (2011), Sensownik matki Polki (2012), cykl Diabłu ogarek (2011-2013). Z literackiego punktu widzenia Anioły… mogę uznać za próbę bardzo udaną – powieść ta zyskała uznanie zarówno wśród rodzimowierców, jak i katolików, o czym przekonuje „Więź” 1/2015, s. 195, gdzie ks. Stanisław Adamiak pisze: Autor wydaje się prezentować jakieś sympatie słowiańsko-neopogańskie (…) Tym lepiej, bo w ten sposób sięgną po nią ci, którzy od półek z literaturą religijną trzymają się z daleka i może jednak skłoni ich to do jakiejś refleksji metafizycznej i pomyślenia o Bożym Miłosierdziu.
Mojego dylematu duchowego Anioły muszą odejść jednak nie rozwiązały. Z jednej strony jako chrześcijanin i formalny monoteista staję wobec niebywałej kompromitacji monoteizmów. Wiadome katolickie skandale, co gorsza wskazujące, że nie są to żadne incydenty, lecz nieusuwalna patologia systemowa – tak było zawsze i tak będzie znowu, jak tylko medialna burza przycichnie. Z kolei islam na naszych oczach osiągnął moralne i cywilizacyjne dno, stał się religią zbrodniczą. Ortodoksyjny judaizm zaś przyprawia o ciężką hipokryzję każdego zdeklarowanego zwolennika politycznej poprawności, zmuszając liberałów do stosowania podwójnych standardów i przymykania oka na rabiniczny szowinizm, nietolerancję i mizoginię.
Mimo to nie potrafię wyrzec się monoteizmu.
Z drugiej strony bowiem, oprócz uwarunkowania emocjonalnego, trzyma mnie przy tym systemie religijnym cała moja pasja i wiedza filozoficzna. Monoteizm jest efektem redukcjonizmu - najbardziej podstawowego dążenia ludzkiego umysłu, szukającego sposobu sprowadzenia skomplikowanej wielości do jedności i prostoty. To jest podstawa poznania naukowego, nieobca wszak przedchrześcijańskiej filozofii greckiej, która w tym celu stworzyła pojęcia Demiurga i Absolutu.
Poza wszelkimi uczonymi rozważaniami, po prostu chciałoby się, aby ktoś taki jak Jezus Chrystus – odpowiedzialny Bóg Stwórca, który na własnej skórze, motywowany miłością, zaznał do końca losu swoich stworzeń – naprawdę istniał. To zbyt piękne, aby to odrzucić!
Pełnia człowieczeństwa i ludzkiej wolnej woli ujawnia się najlepiej w chwilach przezwyciężania konieczności przyczynowo-skutkowych, kiedy to siłą własnego ducha wychodzimy ponad prosty determinizm typu akcja-reakcja i np. zamiast nienawidzić nieprzyjaciół, co jest logiczne, zaczynamy ich jednak miłować. To samo odnosi się do wybaczenia zamiast zemsty i kary, a także wyjścia ponad więzy krwi („Któż jest moją matką i którzy są braćmi?”, Mk 3, 34). W politeizmie więzy krwi są absolutyzowane, co prowadzi do odpowiedzialności zbiorowej i wróżd w rodzaju włoskiej vendetty czy albańskiej gjakmarrje. Tu chrześcijański monoteizm bezsprzecznie wykazał swoją moralną wyższość.
Wreszcie zachodni indywidualizm, który tak sobie cenię, jest przecież wytworem czysto chrześcijańskim – wyrósł on z doktryny świętego Augustyna, głoszącej indywidualną odpowiedzialność człowieka przed Bogiem. Moralny i prawny zakaz odpowiedzialności zbiorowej oraz zemsty rodowej w naszej kulturze wypływa z tego właśnie źródła. Dalej rozwinął tę filozofię Duns Szkot, franciszkański mnich, głosząc prymat jednostki nad ogółem, co stało fundamentem wszelkich późniejszych idei praw człowieka i obywatela.
Monoteizmu i politeizmu nie da się jednak pogodzić. Nie pomoże tu nawet kompromisowy henoteizm, nadający jednemu z bogów wyższy status niż pozostałym. Ta forma przejściowa między dwoma systemami wiary nie może być zadowalająca, właśnie dlatego, że jest przejściowa.
Natomiast henoteizm, co warto podkreślić, znakomicie ułatwia powrót katolikom do wiary przedchrześcijańskich Przodków – stanowi ważny stopień pośredni. Utożsamienie Świętowita – Pana Zawsze Świętego z Bogiem Jedynym, czyni wejście w rodzimowierstwo aktem bardziej naturalnym, sprowadzającym się, w pierwszym przybliżeniu, do zmiany sztafażu mitologii żydowskiej na swojską słowiańską. Doceniając więc henoteistyczny wątek w doktrynie Rodzimego Kościoła Polskiego, czego przykładem broszura programowa RKP
Trzeba jednak zaznaczyć, że w głębszym aspekcie problem niezgodności politeizmu z monoteizmem jest nieusuwalny.
Przechodząc od politeizmu do monoteizmu, albo odwrotnie, porzucając monoteizm na rzecz politeizmu, za każdym razem nieodwołalnie tracimy coś cennego. Politeizm wyrasta z naturalnych ludzkich potrzeb, jest blisko realnych aspektów naszego życia. Monoteizm to zawsze wyższa abstrakcja, pociągająca umysły dociekliwe. Trwając przy politeizmie wikłamy się w przyziemne konieczności, stawiając zaś wszystko na monoteizm tracimy człowieczeństwo, czego dobrym przykładem współczesny islam, o którym można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że nie jest bardzo konsekwentnym monoteizmem.
Na gruncie chrześcijańskim najbardziej radykalnym monoteizmem jest kalwinizm, który na tle innych wyznań, stale poszukujących jakiegoś modus vivendi z myślą pogańską, jest zdecydowanie najmniej twórczy. Np. wiele dobrych rzeczy można powiedzieć o Szwajcarii, ale nie to, że kraj ten jest światowym centrum innowacyjności. Monoteizm paraliżuje ludzką aktywność, tym bardziej, im bardziej jest konsekwentny – doktryny predestynacji oraz islamskiego „poddania się” są nieubłagane. Politeizm natomiast ludzką aktywność inspiruje i dodaje nam wiary we własne siły.
Bogowie greccy, choć chyba nikt już nie wierzy w ich osobowe istnienie, nadal pozostają symbolami uniwersalnych ludzkich cnót, dążeń i wartości. Polecić tu muszę znakomity wykład prof. Kamila Kaczmarka z Uniwersytetu Adama Mickiewicza:


Przedstawiona w powyższym wykładzie wizja ocalenia zeświecczonej Europy poprzez jej powrót do przedchrześcijańskiej religii jest naprawdę przekonująca. Faktem jest, że każde odejście od tradycji starożytnej prowadzi do cywilizacyjnej zapaści. Dotyczy to w równej mierze chrześcijaństwa oraz islamu, który w XII wieku, piórem Algazela z Bagdadu „zniszczył filozofów”, czyli wyrzekł się filozofii greckiej, co zapoczątkowało upadek kulturalny islamu i ostatecznie uczyniło tę religię tym, czym dzisiaj jest. Z kolei, każdy powrót do duchowej Hellady oznacza twórczy renesans.
Nie można jednak zgodzić się z drugą częścią prof. Kaczmarka, że monoteizm jest bezwartościowym balastem, w najlepszym razie biernie blokującym rozwój cywilizacji, jeśli akurat zbiegiem politycznych okoliczności nie czyni destrukcji bezpośrednio.
Starożytna filozofia grecka mimo jej wielkich osiągnięć nie dała nam jednak cywilizacji naukowo-technicznej. Nie wierzyła bowiem w postęp. Podlegała typowej dla całego indoeuropejskiego politeizmu koncepcji wiecznego powrotu, koła czasu. Sam Arystoteles nauczał, że wojna trojańska zarówno już była, jak i dopiero będzie. Skoro zaś dzieje ludzkości powtarzały się co do szczegółu, budowa radykalnie nowego świata nie miała sensu. Projektowanie rozmaitych machin przez Archimedesa i Herona było igraszką intelektualną bez szerszego przełożenia na kształt kultury technicznej.
Idea postępu przyszła wraz z bliskowschodnimi koczownikami, dla których czas był linią prostą – od aktu stworzenia do zjednoczenia ze Stwórcą, czyli drogą do Boga. Istnieje bowiem nie tylko, jak mówi prof. Kaczmarek, kultura miasta i kultura pustyni, ale też kultura czasu kolistego i kultura czasu linearnego.
Monoteistyczna myśl żydowska, choć nie mogła zaoferować własnych oryginalnych zdobyczy naukowych, jednak dała myśli greckiej znaczący bodziec, rozwijając grecki krąg czasu we wznoszącą się spiralę postępu. Przynajmniej do momentu kiedy triumfujące nad pokorą chrześcijaństwo nie zaczęło kultury hellenistycznej niszczyć, np. mordując Hypatię z Aleksandrii czy likwidując po 900 latach istnienia platońską Akademię, co poskutkowało wkrótce najciemniejszymi wiekami średniowiecza.
Potem jednak chrześcijaństwo się opamiętało, rozpoczynając renesans karoliński, po czym znów zapamiętało w monoteistycznej ortodoksji, powołując pierwsze formy inkwizycji do walki z Katarami na południu Francji, ale zaraz znów się opamiętało, za pośrednictwem Tomasza z Akwinu przyswajając sobie myśl Arystotelesa, ponownie zapamiętało się w okresie wojen husyckich i piętnastowiecznych polowań na czarownice, opamiętało w renesansie włoskim, zapamiętało w wojnach religijnych i baroku, po czym znów opamiętać się już nie zdołało i poszło na konfrontację z rewolucją oświecenia oraz kolejne, coraz bardziej beznadziejne i żenujące boje – z socjalizmem, nacjonalizmem, modernizmem, postmodernizmem, metodą in vitro, zabawką Hello Kitty…
Patrząc na katolicyzm dziś, patrzymy na agonalne konwulsje wielkiej religii, dramatycznie niezdolnej poradzić sobie intelektualnie i moralnie ze światem współczesnym, demonstrującej albo konformizm, albo bezsilną złość. Reforma katolicyzmu, jak pokazuje półwieczna historia aggiornamento (uwspółcześnienia po II Soborze Watykańskim) jest niewykonalna – prowadzi do kolejnych schizm i rozpadu na coraz mniejsze sekty. Brak reform – to samo.
A więc politeizm!
Jednak politeizm bez myśli chrześcijańskiej, kontestującej społeczny determinizm przyczyna-skutek, to prosta droga do realnego, nie akademickiego jak dotąd, globalnego konfliktu cywilizacji oraz nuklearnej wojny Północ-Południe. Zimna wojna z komunizmem nie przekształciła się w gorącą; poprzestano na „równowadze strachu”, bowiem po obu stronach zabrakło fanatycznej motywacji religijnej. Teraz taka motywacja już będzie. Żaden dialog ani negocjacje wtórnie spoganizowanej Europy ze światem islamu nie będą możliwe. Do pomyślenia jest więc eskalacja przemocy, masowa eksterminacja muzułmanów we Francji, przy której zblednie Holokaust i atomowy odwet krajów Proroka. Tak będzie, jeśli zabraknie chrześcijaństwa.
Lecz monoteizmu z politeizmem pogodzić się nie da! Henoteizm to wciąż jest politeizm. Albo Bóg jest jeden, albo bogów jest wielu – tu nie ma miejsca na żaden kompromis ani żadną „prawdę leżącą pośrodku”. Nie ma środka pomiędzy jeden a wiele!
Problem ten wydaje się ontologicznie nierozstrzygalny, tak samo jak dylemat ateizm – fideizm. Stając więc na gruncie mojej metafizyki zmuszony jestem uznać antynomię politeizm – monoteizm za kolejny przejaw Zasady Zachowania Wolnej Woli, czyli najprościej mówiąc, równowagi metafizycznej umożliwiającej dokonywanie wolnych i równoprawnych wyborów światopoglądowych.
Możliwa więc jest jakaś forma balansu pomiędzy tymi przeciwnościami, poszukiwanie równowagi. Do czasu soboru trydenckiego katolicyzm radził tu sobie ze wszystkich religii najlepiej, trzeba to przyznać, acz za cenę upodobnienia się do swoistego para-politeizmu, choćby za sprawą kultu świętych. Po roku 1563 katolicyzm jednak spetryfikował i stał się cywilizacyjną zawadą, coraz mniejszą w miarę upływu czasu i obtłukiwania kantów na kolejnych historycznych zakrętach, aż do groteskowych pogróżek współczesnych polskich biskupów pod adresem polityków głosujących zgodnie z wolą większości swojego elektoratu w sprawie zapłodnienia in vitro. Przekonamy się teraz jaką siłę oddziaływania ma katolicka ekskomunika wobec grozy niewybrania do Sejmu na następną kadencję…
Odwołanie do Zasady Zachowania Wolnej Woli, choć coś wyjaśnia, nie czyni jednak duchowego rozdarcia pomiędzy politeizmem a monoteizmem mniej bolesnym. Oczywiście, fanatycy i bigoci po obu stronach nie będą tu widzieć żadnego problemu, ale ja zwracam się do ludzi o nieco większej od dogmatyków wrażliwości, inteligencji oraz empatii.
Jest także wiele i coraz więcej osób, które do rodzimowierstwa skłania niechęć lub jakiś osobisty uraz do katolicyzmu i chcąc nie chcąc wnoszą one do RKP swój bagaż gniewu i złości, na których nic pozytywnego zbudować nie można, a co najwyżej zarazić rodzimowierstwo katolickim zaślepieniem i arogancją. Tym ludziom z kolei trzeba uświadomić, że po pierwsze, dla rodzimowierców Jezus Chrystus jest bogiem jednym z wielu, tak samo jak inni bogowie zasługującym na cześć i szacunek, choćby przez wzgląd na obowiązek gościnności – każdy gość może być bogiem i każdy bóg gościem. Po drugie, dylematu politeizm – monoteizm nie da się ani zakrzyczeć, ani zignorować. Żadne fochy tu nie pomogą.
Skoro więc rozum stwierdza tylko, że problem „musi boleć” i dalej okazuje swoją bezsilność, pozostaje nam droga intuicji oraz artystycznego natchnienia. To, czego nie da się zawrzeć w słowach i wyrazić logicznym wywodem, można jeszcze pokazać poprzez sztukę.
Tak więc pewnego zimowego poranka, kiedy moje samotne rozważania nad przedstawionym tutaj dylematem osiągnęły granicę racjonalności, spojrzenie w niebo o wschodzie słońca przyniosło mi wizję Ikony Ładu – obrazu zawierającego symbole rodzimowiercze i chrześcijańskie, współistniejące ze sobą w stanie dynamicznej równowagi.
Opis Ikony Ładu jest następujący: W centrum Ryba wyskakująca z wody i zwrócona w stronę Słońca po prawej stronie, przy czym Słońce zbudowane jest z dwóch kołowrotów swarzycznych – wewnętrzny zwrócony w prawo (jednoczący) i zewnętrzny w lewo (siejący). Woda, z której wyskoczyła ryba po lewej stronie zbiega się w postać kobiecą - tak jakby Ryba wyskoczyła z jej łona w stronę Słońca. Poniżej Ryby deszcz kropli spadających na powierzchnię wody, niżej zielonkawa toń, a w niej twarze Przodków - wesołe i poważne. Powyżej Ryby dwa mijające się ptaki – bocian lecący od Kobiety do Słońca i gołąb w przeciwną stronę. Żeby zachować proporcje i perspektywę: bocian dalej i wyżej, gołąb niżej i bliżej. Z tarczy Słońca wylatuje Orzeł – stylizowany kontur z błękitnych błyskawic. W lewym górnym, nad głową Kobiety gałąź jemioły, w którą powplatano kwiaty – maki i chabry. Kobieta przędzie nić, którą unosi wiatr, a jej koniec bocian trzyma w dziobie. Wszystko razem w intensywnych kolorach.
Nie umiem malować, więc o wykonanie poprosiłem znajomych artystów. Przeznaczeniem Ikony Ładu jest kontemplacja. Nie zamierzam narzucać interpretacji tego obrazu, ani już niczego więcej tłumaczyć.
Kiedy więc wszelkie słowa i rozumowania zawodzą, proponuję posiedzieć przed Ikoną Ładu w skupieniu i ciszy…
Tylko tyle.

Konrad T. Lewandowski
Warszawa, 4-5 kwietnia 2015 r.

piątek, 24 kwietnia 2015

Dziedzice nieistniejących tronów



Francja


 Powiedzieć we Francji, że jest się monarchistą, to mało. Koniecznie trzeba sprecyzować, czy jest się Bonapartystą, czy rojalistą; a jeśli tym drugim, to popiera się linię hiszpańską Burbonów czy może orleańską? Całe te zamieszanie jest dziedzictwem burzy politycznej, jaka przetoczyła się przez XIX-wieczną Francję.
 Za faktyczny upadek monarchii francuskiej uważam wybuch rewolucji 1789 roku. Zwołanie stanów generalnych raz na zawsze podważyło absolutną władzę króla, a jego ścięcie cztery lata później odebrało mu status pomazańca bożego. Ponieważ Burbonowie nigdy tego nie zrozumieli, ich kilkakrotne powroty na tron były krótkie i kończyły się ucieczką.
 We Francji utarło się, że królem jest zostaje się w momencie śmierci poprzednika, a koronacja jest potwierdzeniem już zaistniałego faktu. Dlatego francuscy rojaliści za królów uważają nawet tych przedstawicieli dynastii, którzy nigdy nie panowali. Po ścięciu Ludwika XVI następnym pomazańcem został automatycznie jego ośmioletni syn – Ludwik XVII. Chłopiec został w wyniku decyzji władz rewolucyjnych oddany na wychowanie do rodziny szewca-alkoholika i zmarł na gruźlicę dwa lata później. 
 Następnym królem został brat ściętego monarchy Ludwik XVIII. Po upadku Napoleona dwukrotnie wracał na tron Francji. Za pierwszym razem wystarczyła ucieczka Napoleona z Elby (tak zwane 100 dni Napoleona), by cała Francja odwróciła się od monarchy i ten musiał uciekać ze swej ojczyzny. Dopiero ostateczna klęska cesarza i zdecydowana postawa mocarstw europejskich była w stanie na dłużej umocować go na paryskim tronie. Był to ostatni król Francji, który nie zmarł na wygnaniu – zamknął oczy w 1825 roku. Po nim tron przejął jego młodszy brat, który panował jako Karol X.
 Krótkie to było panowanie. Obaj monarchowie próbowali rządzić, jakby nigdy nie doszło do rewolucji i nie potrafili zrozumieć, że tylko wtedy mają szansę panować, jeżeli dostosują się do zmian. W 1830 roku rewolucja lipcowa pozbawiła Karola X i jego potomków tronu Francji. Zmarł sześć lat później w Pradze. Po nim tytularnym królem stał się jego wnuk Ludwik XIX. 
 Henryk V
 We Francji nastąpiła 18-letnia epoka tzw. „monarchii lipcowej”. Za sprawą wojskowych nie doszło do proklamowania republiki, a tron przypadł byłemu rewolucjoniście, przedstawicielowi bocznej linii Burbonów (tzw. orleańskiej) – Ludwikowi Filipowi I. Lata nieurodzajów i próby krwawego stłumienia rozruchów w Paryżu i jego pozbawiły tronu. W 1848 zmuszono go do abdykacji i wyjechał do Anglii.
 Po tym wydarzeniu wygrały ideały republikańskie. To jednak okazało się zbyt mało, aby wówczas udało się zbudować trwałą republikę. Kto narzeka na jakość polskiej demokracji, niech wie, że Francuzi swoją budują już trzecie stulecie i wciąż im się nie udaje.
 Druga republika istniała nominalnie cztery lata, ale faktycznie zakończyła się w grudniu 1848, kiedy prezydentem został Karol Ludwik Napoleon Bonaparte. Brzmi znajomo? Słusznie, bo to był bratanek cesarza Napoleona I. Wykorzystując popularność swojego słynnego stryja, zrobił błyskawiczną karierę polityczną. Już w 1852 roku został cesarzem Francuzów Napoleonem III. (Napoleonem II był jedyny syn słynnego wodza, zmarły w 1832 roku). Gruntownie przebudował Paryż, za jego rządów gospodarka Francji błyskawicznie się rozwijała. Przegrał jednak wojnę z Prusami, co kosztowało go tron. Został zmuszony do wyjazdu w tradycyjnym już kierunku ucieczki dla francuskich koronowanych głów – do Anglii.
 W 1873 roku Burbonowie mieli szansę wrócić na tron. Nowy prezydent Francji Patrice Mac-Mahon był zagorzałym monarchistą, który za cel postawił sobie doprowadzenie do restauracji monarchii; sam uważał się jedynie za „prezydenta przejściowego”. Zamierzenie nie doszło do skutku z powodu nieprzejednanej postawy ówczesnego króla-pretendenta Henryka V (sukcesora Ludwika XIX). Uważał się za króla „z Bożej łaski” i ani myślał dzielić się władzą z parlamentem. Nie chciał się też zgodzić na pozostawienie trójkolorowego sztandaru rewolucyjnego jako flagi państwowej; nie przekonała go nawet propozycja kompromisowa z umieszczoną lilią Burbonów.
 Patrice Mac-Mahonowi nie udało się też dojść do porozumienia z linią orleańską Burbonów (w osobie Filipa VII) ani z Bonapartymi (reprezentowanymi przez syna obalonego cesarza – Napoleona IV). W 1879 roku podał się do dymisji, a nowym prezydentem został zaprzysięgły republikanin Jules Grevy. Umocnił on III Republikę, która spośród wszystkich form ustrojowych Francji po rewolucji okazała się najtrwalsza – przetrwała do 1940 roku. Za jego rządów została uchwalona ustawa o banicji, która pozbawiła wszystkich pretendentów możliwości mieszkania we Francji.
 Nie doczekał się jej Napoleon IV. Po abdykacji ojca wychowywał się w Anglii. W 1879 roku przyłączył się do armii brytyjskiej w Afryce Południowej jako obserwator i poniósł śmierć podczas jednej z potyczek z Zulusami. Wydarzenie to upamiętnił Bolesław Prus w Lalce. Po nim pretensje do tronu cesarskiego przejął jego kuzyn Napoleon V, który ożenił się z córką króla Belgii. Przez następne lata Bonapartowie mieszkali w nieopodal Brukseli. W 1914 roku próbował wstąpić do armii francuskiej, jednak mu odmówiono. Odmówiono też jego synowi ćwierć wieku później. Nie zrażony tym Napoleon VI wstąpił w 1939 roku do francuskiej legii cudzoziemskiej pod fałszywym nazwiskiem jako czternastolatek! W uznaniu jego zasług został odznaczony orderem Legii Honorowej i zezwolono mu po wojnie zamieszkać we Francji. Obecnym dziedzicem jest jego syn Napoleon VII. 

Napoleon VI (proszę zwrócić uwagę na uderzające podobieństwo do pierwszego cesarza)


 Ze swoich pretensji nie zrezygnowała również linia orleańska. Podobnie jak Napoleon VI, Henryk VI w 1940 roku zgłosił swój akces do armii francuskiej, czego mu odmówiono, więc wstąpił do legii cudzoziemskiej. Poprawiło to jego notowania wśród Francuzów, dzięki czemu i jemu cofnięto po wojnie zakaz banicji. Obecnym pretendentem do tronu Francji z linii orleańskiej jest jego syn Henryk VII.
 Główna linia Burbonów wygasła w 1883 roku w momencie śmierci Henryka VI (tego, który zawiódł Patrice'a Mac-Mahonowa), jednak nie zakończyło to konfliktu między rojalistami. Natychmiast następcami tronu francuskiego ogłosili się hiszpańscy Burbonowie, jako najstarsi potomkowie Ludwika XIV. Przez krótki czas tytularnym królem Francji był nawet obalony w 1931 roku król Hiszpanii Alfons XIII. Po jego śmierci w 1941 roku nieistniejącymi tronami podzielili się jego synowie: starsza gałąź przejęła pretensje do francuskiego, a młodsza do hiszpańskiego. Obecnym królem pretendentem z tej linii jest Ludwik XX. Przejął pretensje do francuskiego tronu w dość tragikomicznych okolicznościach. Otóż jego ojciec Alfons II wybrał chyba najdziwniejszy sposób uświęcenia dwusetnej rocznicy wybuchu rewolucji francuskiej: 30 stycznia 1989 roku podczas jazdy na nartach… stalowa lina ucięła mu głowę! Jak tu nie uwierzyć, że nad Burbonami ciąży jakieś fatum?

 Znikające trony 

 Na początku XX wieku w Europie istniały tylko dwie republiki: Francja i Szwajcaria. Do tego zaszczytnego grona szybko dołączyła Portugalia: w 1908 roku zostali zamordowani król Karol I i następca tronu, a panowanie młodego króla Manuela II trwało zaledwie dwa lata. W 1910 w Portugalii została proklamowania republika. Największy jednak upadek tronów przyniosła I wojna światowa. Nie dożył jej końca symbol całej epoki Franciszek Józef I, władca monarchii Austro-Węgierskiej. Zmarł w 1916 roku, a jego następca Karol I musiał dwa lata później salwować się ucieczką z rozpadającego się imperium. Do dzisiaj obowiązuje w Austrii zakaz sprawowania jakichkolwiek funkcji publicznych przez Habsburgów. Podobnie dość mieli dynastii, która przez stulecia rządziła całymi połaciami Europy, Węgrzy. Oni co prawda w przeciwieństwie do Austriaków nie obalili monarchii, ale wprowadzili zakaz objęcia tronu przez Habsburgów. W rezultacie przez całe dwudziestolecie międzywojenne Węgry były królestwem z pustym tronem. Funkcję regenta sprawował admirał Miklós Horthy – taki węgierski odpowiednik naszego Piłsudskiego. Pat dynastyczny przerwało wkroczenie wojsk radzieckich i proklamacja republiki.
 Dożył końca I wojny światowej ten, kto w dużej mierze do niej doprowadził – cesarz Niemiec Wilhelm II. Po rewolucji na ulicach Niemiec musiał ratować się ucieczką do Holandii. Spędził tam resztę życia, pielęgnując ogród; okazał się podobno dużo lepszym ogrodnikiem niż władcą. Zmarł w 1941 roku, zdążył być więc świadkiem triumfów Hitlera; po zdobyciu Paryża przez Wehrmacht nawet wysłał Führerowi depeszę gratulacyjną. Następcami tronu niemieckiego są oczywiście jego potomkowie; obecnie jest to Jerzy Fryderyk Hohenzollern. Nikt jednak nie spieszy się, by pozwolić mu objąć rządy, toteż do końca życia pozostanie jedynie ciekawostką.
 Ciekawostką jest też to, że Hohenzollernowie w pewnym sensie pozostają także dziedzicami tronu… rosyjskiego! Rewolucja rosyjska pozbawiła życia większość przedstawicieli dynastii Romanowych, w tym samego cara i jego brata. Przez cały wiek XX powstawały co prawda liczne teorie, jakoby część dzieci Mikołaja II przeżyło wydarzenia w Rosji; najczęściej wymienia się księżniczkę Anastazję lub rzadziej Wielkiego Księcia Aleksego Mikołajewicza. Pojawiali się liczne „cudownie uratowane” dzieci cara. Byli to jednak zwykli hochsztaplerzy, którzy liczyli na majątek carski albo chociaż odrobinę sławy. Wszelkie hipotezy ucięły badania genetyczne na miejscu zbrodni: okazało się, że cała rodzina carska poniosła śmierć w Jakaterynburgu.
 W śmierć swojego syna Mikołaja II do końca życia nie wierzyła Maria Fiodorowna, wdowa po carze Aleksandrze III. Została uratowana z Krymu przez krążowniki brytyjskie; sama wsiadła na pokład dopiero kiedy się upewniła, że zostaną uratowani wszyscy uciekinierzy przed wojskami bolszewickimi. Z pochodzenia była Dunką, dlatego zapewne zdecydowała się osiąść w pałacu swojego siostrzeńca, króla Danii Christiana X. Nie było to łatwe dla nich obojga. Maria Fiodorowna traktowała gospodarza pogardliwie, gdyż był zaledwie królem, a nie Imperatorem. Ten nie pozostawał jej dłużny. Uważał, że marnuje zbyt dużo pieniędzy i kazał jej oszczędzać prąd; w odpowiedzi była cesarzowa nakazała służbie pozapalać wszystkie światła w jej części pałacu. Konflikt udało się zażegnać dopiero dzięki mediacji króla Wielkiej Brytanii Jerzego V, który wyznaczył swojej nobliwej krewnej stałą pensję. 

Wielki Książę Cyryl Władymirowicz


 Kiedy w 1928 roku Maria Fiodorowna zmarła, nic już nie powstrzymywało ocalałych członków dynastii, uznać Mikołaja II za zmarłego. Nowym carem ogłosił się Wielki Książę Cyryl, a po jego zgonie w 1938 – jego syn Włodzimierz. Odmówił współpracy z narodowymi socjalistami podczas II wojny światowej, a pod jej koniec wyjechał do Hiszpanii, gdzie ożenił się z potomkinią gruzińskiego rodu królewskiego. Ich jedyna córka Maria wyszła za mąż za księcia Franciszka Wilhelma Hohenzollerna – tak więc syn pary był Hohenzollernem. Tak w każdym razie uważa jego ojciec i część rodu Romanowych. Uparty dziadek Włodzimierz chciał jednak w nim widzieć swojego sukcesora. Można uznać, że udało mu się, gdyż w 1998 roku Jerzy Michałowicz przyjął tytuł cesarzewicza i piastuje go do dzisiaj. To jednak i tak jest kwestia czysto uznaniowa, gdyż nawet gdyby jakimś cudem znalazł się obecnie dostęp do tronu carskiego, to trzeba wiedzieć, że w skutek skomplikowanych wymagań dynastycznych żaden z obecnie żyjących Romanowów nie prawa do niego.

 Druga zagłada tronów europejskich

 Koniec II wojny światowej przyniósł zagładę tronów bałkańskich z powodu wkroczenia wojsk radzieckich. Satelickie rządy komunistyczne zmusiły do wyjazdu króla Rumunii Michała I oraz cara Bułgarii Symeona II. Po upadku komunizmu ten pierwszy wrócił swojej ojczyzny i mieszka w swoim zamku Sarin w zachodniej Rumunii. Stroni od polityki, ale chyba marzy o restauracji monarchii, skoro za swojego następcę uznał najstarszą córkę Małgorzatę. Również Symeon II nie wyklucza powrotu monarchii, ale ten krok uzależnia od woli samych Bułgarów. Póki co z ich woli w latach 2001-2005 sprawował funkcję… premiera!
 Jugosławia co prawda nie została zajęta przez wojska radzieckie, jednak zwycięstwo partyzantki Tity uniemożliwiła powrót obalonego przez Niemców w 1941 roku króla Piotra II. Monarcha organizował na obczyźnie ruch partyzancki, początkowo popierany przez Anglików. Dla Churchilla, niby konserwatysty, najważniejsza była jednak skuteczna walka przeciw Niemcom i dlatego postawił na silniejszego komunistę Titę. Na pytanie oburzonego doradcy, który argumentował, że ta decyzja doprowadzi do wzmocnienia komunistów, odpowiedział: „A pan zamierza po wojnie mieszkać w Jugosławii? Bo ja nie”. Skąd my to znamy? 
 Piotr II
 Piotr II zmarł na wygnaniu na alkoholizm. Obecnym następcą tronu jest jego syn Aleksander II Karadźordźewić, popierany przez silnych w Serbii nacjonalistów.
 Listę następców zlikwidowanych tronów kończy król Grecji Konstantyn II. Został obalony w 1967 roku, a sześć lat później grecka monarchia została oficjalnie zlikwidowana. Konstantyn II żyje do dzisiaj, a dwa lata temu nawet wrócił do Grecji. Mieszka obecnie w Porto Heli.

 Następcy polskiego tronu

 Wywód zacząłem od skomplikowanej sytuacji francuskich monarchistów, a zakończę jeszcze bardziej skomplikowanym polskich. Kogo bowiem osadzić na tronie polskim, gdyby hipotetycznie takowy się pojawił? Ostatni Piastowie wymarli w XVII wieku, ale przecież żyją ich potomkowie. Podobnie nietrudno odnaleźć potomków Jagiellonów – są z nimi spokrewnieni przedstawiciele wszystkich europejskich dynastii, poza szwedzkimi Bernadotte. Odnalezienie tego, kto z tej pajęczyny powiązań rodzinnych ma najbliższe prawa do korony po Jagiellonach, to musi być fascynujące zadanie dla genealogów.
 Są monarchiści, którzy jako naturalnych następców widzą potomków saskich Wettinów, którym tron został przyobiecany w konstytucji 3 maja. Nawet zdążyli go odebrać – władcą Księstwa Warszawskiego (efemerycznego tworu stworzonego przez Napoleona) był Fryderyk August, elektor saski. Kilka lat temu „Rzeczpospolita” swoją serię władców Polski zakończyła mało tradycyjnie: nie na Stanisławie Auguście Poniatowskim, tylko właśnie na księciu warszawskim. Dlaczego więc nie pociągnąć dalej pocztu? Wszakże ostatnim koronowanym królem Polski był Mikołaj I – koronacja odbyła się w Warszawie w 1829 roku, a echa tych wydarzeń mamy w Kordianie Juliusza Słowackiego. Może więc Romanowom powinien przypaść tron Polski?
 Niektórzy przedwojenni monarchiści chętnie widzieliby na tronie Bonapartych (którzy, jak już pisałem, żyją do dzisiaj). Inni chętnie nałożyliby koronę królewską na skronie… Józefa Piłsudskiego. Następnie zaś ożenili którąś z jego córek z przedstawicielem któregoś z polskich rodów książęcych. Plany te jednak nie wyszły poza fantazje wąskich grup arystokratycznych i monarchistycznych, w dużej mierze dzięki braku zainteresowania ze strony samego Marszałka.
 Po co jednak szukać dziedzicznych królów, skoro dziedziczenie nigdy się w Polsce nie przyjęło? Naszą tradycją jest od stuleci obieralna głowa państwa – i tego się trzymajmy. Każdy z prezydentów Polski w pewien sposób jest następcą polskiego tronu.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Czas egzorcystów - recenzja




http://esensja.pl/obrazki/okladkiks/237053_czas-egzorcystow_627.jpg Egzorcyzmy, opętania to nęcący temat dla twórców horrorów. Obrzędy, tajemnica, zdarzenia toczące się gdzieś poza granicami naszego życia – to wszystko działa na wyobraźnię. Niestety, przez ostatnie kilkanaście lat egzorcyzmy straciły nad Wisłą powab egzotyki. W nowym milenium liczba egzorcystów w naszym kraju wzrosła z czterech do… 120! Trudno rzec, co mogłoby tłumaczyć taką mobilizację przeciwko Księciu Ciemności. Można jednak dojść do wniosku, że dla sporej rzeszy rodaków opętania to chleb powszedni, skoro w kraju, w którym kuleje sprzedaż prasy, od dwóch lat utrzymuje się miesięcznik „Egzorcysta”. Wiara w opętania byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, że już doszło w kraju do morderstw na tle egzorcyzmów.  Najgorsze, że morderstwa dopiero wierzchołek góry lodowej; należy spytać, ilu psychicznie chorych zostało pozbawionych pomocy, gdyż mieli pecha żyć w społeczności, gdzie bliżej do księdza niż lekarza? Egzorcyzmy to temat na horror, gdy egzorcystów w kraju jest kilku; kiedy ich liczba wzrasta do kilkuset, problem najlepiej oddaje inny gatunek – kryminał. 


 Ów zapewne sam się narzucił Konradowi T. Lewandowskiemu, gdy po wieloletniej obserwacji Kościoła Katolickiego zdecydował się dotknąć jedną z jego najbardziej czarnych stron. W Czasie egzorcystów opisuje śledztwo prowadzone przez komisarza Louvaina. Główny bohater po nawróceniu zrobił błyskotliwą karierę dzięki życzliwemu wsparciu Kościoła. Sumienny glina jednak wpadnie w konflikt sumienia, gdy okaże, że w celu wyjaśnienia zagadki serii morderstw, będzie musiał przeciwstawić się władzom kościelnym.
 Nie zdradzę wiele, jeżeli napiszę, że tym głównym Złym okaże się Kościół. Lewandowski opisuje go jako pasożyta niszczącego wszystko co najlepsze, nawet miłość; stanowiącego przystań dla psychopatów i karierowiczów. Antyklerykałowie powinni być usatysfakcjonowani, na wierzących – jestem tego pewny – kryminał nie zrobi większego wrażenia. Dlaczego? Do agitki antykościelnej są bowiem już przyzwyczajeni, ba, dając jej odpór zapewne niejeden wierzący odnajduje sens w życiu. A Czas egzorcystów nie stanowi pod tym względem nic więcej.
 Lewandowski plastycznie opisuje rezultaty działań Kościoła, jednak nie wnika w ich mechanizmy. Kiedy Louvin traci łaskę biskupa, widzimy, jak znikają mu przywileje, jednak nie wiemy, jak to się stało. Jest napisane, że Kościół ma wpływ na media, ale już nie opisane. Działa na wyobraźnię jedynie to, jakie zagrożenie płynie ze strony zaprzedanych egzorcystom psychologów. Jednak już sama istota egzorcystów ginie. Rytuały są ledwie przedstawione. Odpowiedzi, dlaczego egzorcyzmy stają się coraz większą plagą, już w ogóle nie otrzymamy. Po zakończeniu lektury wiedziałem o egzorcyzmach tyle, co przed jej rozpoczęciem; a wiedziałem w sumie niewiele. Piszę rozczarowany, bo wiem, że Lewandowskiego stać na więcej.
 Może jednak jestem zbyt surowy? Powieść trzyma w napięciu do samego zakończenia. Autor z werwą i humorem opisuje perypetie dzielnego komisarza. Jak to u Lewandowskiego, nie brakuje szalonych pomysłów, jak na przykład rozwiązanie zagadki podczas rozmowy o poezji współczesnej czy to, jak skończył główny antagonista. Można być też spokojnym o opis działania policji, ponieważ Lewandowski korzystał z doświadczeń emerytowanych policjantów. Czas egzorcystów to znakomita książka rozrywkowa – tylko i aż tyle. Jeżeli ktoś potrzebuje czegoś ekscytującego do czytania, śmiało polecam. Na rozprawę z ciemnotą niestety przyjdzie nam jeszcze poczekać.
  
Konrad T. Lewandowski, Czas egzorcystów, Poznań 2014

środa, 15 kwietnia 2015

Idą sądne dni dla NCK?

W połowie lipca zeszłego roku na portalu natemat.pl pojawił się ważny artykuł dotyczący mobbingu w Narodowym Centrum Kultury. Swego czasu wykonałem dla nich jedno zlecenie, ponadto miałem dłuższy kontakt z tą instytucją, więc z ciekawością oddałem się lekturze. Ta zaś przyprawiała o dreszcze - dyrekcja regularnie poniżała pracownice, odkąd te założyły związek zawodowy. "Wpadłam w depresje, nie spałam, schudłam 10 kilo w ciągu 2 miesięcy" - skarżyła się jedna z nich.

Nie mniej przerażający od treści artykułu był dalszy bieg sprawy. Pracowniczki NCK zostały pozwane do sądu pod zarzutem zniesławienia, a reportaż... portal usunął! Na szczęście internet pamięta: http://web.archive.org/web/20140722081749/http://natemat.pl/109975,nazywal-je-ladies-zarzuty-o-mobbing-w-narodowym-centrum-kultury

Dzisiaj odbył się proces jednej z bohaterek powyższego artykułu - Matyldy Gadomskiej. Obecny na sali sądowej pisarz Konrad T. Lewandowski zanotował jego przebieg.

Na początku rozprawy, przedstawiciel NCK złożył kuriozalne pismo z portalu Natemat, datowane na 8 października 2014, które wpłynęło do NCK z datą 20 marca 2015.... Czytamy w nim:
"Działając w zgodzie z zasadą szczególnej rzetelności i staranności podję
liśmy decyzję o usunięciu całości materiału z naszego portalu oraz z jego archiwum (czego konsekwencją jest zniknięcie linków do tekstu z indeksów wyszukiwarek). Mamy nadzieję, że niniejsza odpowiedź jest z Państwa punktu widzenia satysfakcjonująca i wyczerpuje temat."
Podpisano: Tomasz Machała, redaktor naczelny
>
Od siebie zauważę, że ta odpowiedź była satysfakcjonująca dla NCK jeszcze przed jej wpłynięciem, ponieważ p. Machała został zaproszony do współpracy z NCK, tj. moderowania dyskusji "Prawo kultury, prawem człowieka" już 18 grudnia 2014. Co więcej odpowiedź ta usatysfakcjonowała NCK, mimo że pod urwanymi linkami pozostało mnóstwo nieprzychylnych NCK komentarzy. (Przykład poniżej.) Ewidentnie więc mamy tu drugi blat pod stołem... Pytanie teraz jakie pieniądze weszły w grę?
Następnie odbyły się przesłuchania świadków powoda. Generalnie wszyscy twierdzili, że, Boziu broń!, o żadnym mobbingu nie słyszeli, świadkami takich niecnych praktyk nie byli, a dyrektor Dudek to już w ogóle w aureoli korytarzami przechadza się.
Pełnomocnik pozwanej kontrował pytaniami o innych członków rodziny świadków, zatrudnionych w NCK, lub będących beneficjentami NCK, wskazując trzy takie przypadki. Generalnie jednak Sąd uchylał pytania o nepotyzm, wskazując, że nie dotyczą sprawy mobbingu.
Ponad wszelką wątpliwość ustalono zaś, że słowo "ladies" padało, ale miało znaczyć tyle co "szanowne panie", co poniekąd stanowi odpowiedź na pytanie dyrektora Dudka: "Czy związek pisząc, że słowo "ladies" oznacza także damską toaletę, miał na myśli: damską ubikację z umywalnią w lokalu publicznym. Na jakim słowniku związek oparł przytoczone znaczenie tego słowa?" (artykuł w Natemat)
Następna rozprawa odbędzie się 10 czerwca 2015 o godz. 12.00 w sali 216, w sądzie przy ul. Solidarności w Warszawie.
 Nie one pierwsze mają przykre doświadczenia z NCK. Oto jak współpracę z tą instytucją zapamiętała artystka Pola Dwurnik:

"8 marca 2013 roku z Galerii Kordegarda zarządzanej przez Narodowe Centrum Kultury na Krakowskim Przedmieściu 15/17 dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn ukradło z wystawy "Czas kolażu" moje trzy prace artystyczne - misterne kolaże ułożone z kilkunastu tysięcy fragmentów pociętych znaczków pocztowych. Pomimo poszukiwań policja niestety ich nie odnalazła. W międzyczasie z wystawy usunięto resztki mojej pracy - małe kubiki, w których były powieszone i pomimo mojej prośby nie umieszczono informacji o kradzieży, chociaż wystawa dalej trwała. Także okazało się, że w umowach, jakie NCK zawarło z artystami biorącymi udział w wystawie, instytucja ta nie bierze żadnej odpowiedzialności za wystawiane prace - ich zniszczenie lub utratę. NCK odmówiło mi jakiegokolwiek zadośćuczynienia, w szczególności wypłacenia mi odszkodowania, tak jakby wystawa nie była w ogóle ubezpieczona, jakby nie było na nią żadnego budżetu. Każda inna instytucja wystawiennicza postąpiłaby inaczej, nawet gdyby nie miała wielkich środków, choćby dla zachowania podstawowej przyzwoitości. Wtedy wystąpiłam z pozwem o ugodę, której NCK nie przyjęło. Nie wytoczyłam NCK procesu tylko dlatego, że nie mam na to w ogóle czasu. Postępowanie dyrekcji NCK wobec mnie jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Potraktowano mnie nie jako artystę, którego wspiera i którym opiekuje się instytucja kultury, lecz jako wroga lub kogoś niepoważnego, komu ukradziono doniczkę z balkonu. Jest mi bardzo przykro.
Pola Dwurnik, Berlin, 15 kwietnia 2015"

Przykry obraz dopełnia raport "Gazety Finansowej": http://www.gf24.pl/22644/nck-czyli-jak-rozdac-milion-zlotych-2

Kolejne procesy w związku o zniesławienie odbędą się w czerwcu i lipcu. Oby nastąpiło pełne wyjaśnienie sprawy.

wtorek, 14 kwietnia 2015

O westernie, który złamał schemat

Trudno wskazać bardziej amerykański gatunek filmowy niż western - może poza opowieściami o superbohaterach. A jednak najwięcej zawdzięcza europejskim, a właściwie włoskim twórcom. 

Pierwsze dekady powojenne to złote lata włoskiego kina. Włoski neorealizm wywarł ogromny wpływ na twórców na całym świecie, w tym także na przedstawicieli polskiej szkoły filmowej. Bez współpracy z włoskimi filmowcami nie powstałyby takie amerykańskie superprodukcje, jak El Cyd czy Ben Hur. Szarą eminencją włoskiej kinematografii był Michał Waszyński. Brzmi swojsko? Słusznie, bo to był Żyd z Kowna, który w przedwojennej Polsce zrobił zawrotną karierę: zaczynał jako goniec w wytwórni filmowej Sfinks, by szybko zostać jednym z najpłodniejszych polskich reżyserów. Podczas II wojny światowej wraz z II Korpusem generała Andersa trafił do Włoch i już tam został. To jemu zawdzięczamy szereg produkcji, w także i wyżej wspomniane. Jemu też zawdzięczamy odkrycie... Audrey Hepburn! Jemu wreszcie włoscy reżyserzy zawdzięczają możność produkowania filmów w Hiszpanii, gdzie było tanio i nie brakowało statystów. Jak się jemu - gejowi i Żydowi zarazem - udawała sztuka robienia interesów z hiszpańską prawicową juntą i Watykanem, to temat na inną opowieść.

Wydawało się, że zafascynowany Ameryką młody reżyser Sergio Leone pozostanie jedynie zdolnym rzemieślnikiem. Debiutował na początku lat 60. produkcją Kolos z Rodos. Był to akurat moment zmierzchu mody na starożytność, jaka panowała przez zeszłą dekadę. Mająca tarapaty finansowe wytwórnia Cinecittà musiała znaleźć inny temat. Postawiła na westerny.

W 1964 Leone nakręcił Za garść dolarów - opowieść o dobrym rewolwerowcu, który przybywa znikąd do amerykańskiego miasteczka, wstrząsanego wojną dwóch gangów. Film niezbyt był oddalony od schematów z klasycznych westernów, a co więcej plagiatu doszukał się w nim japoński reżyser Akira Kurosawa. Zauważył, że fabuła podejrzanie przypomina jego film Straż przyboczna, którego akcja toczyła się w średniowiecznej Japonii. Wytoczył proces i wygrał. Nie była to zresztą pierwsza sytuacja, kiedy jego film osadzony w tychże realiach został przerobiony na western; wcześniej taki los spotkał jego Siedmiu samurajów, którzy posłużyli za inspirację dla... Siedmiu wspaniałych!

Za garść do dolarów i nakręcony rok później Za kilka dolarów więcej nie zwiastowały przełomu. Zwracały uwagę aktorstwem: może i Clint Eastwood miał tylko dwie miny (w kapeluszu i bez), jak twierdził Leone, ale idealnie pasował do powierzanych mu ról. To one właśnie przyniosły mu sławę. Nie można była przejść obojętnie wobec wspaniale nakręconych zdjęć. Miały wspaniałą muzykę - to właśnie od westernów Leone'a zaczyna się kariera kompozytora muzyki filmowej Ennio Moricone'ego, zresztą jego kolegi ze szkolnej ławki.

A jednak z jakiegoś powodu Leone nie miał odwagi opuścić czarno-białej wizję świata na Dzikim Zachodzie. Dokonał tego dopiero w swoim trzecim westernie - Dobry, zły i brzydki. Łączył w nim doskonałą robotę filmową wraz z śmiałym wyjściem poza wszelkie schematy westernu.



Wbrew tytułowi próżno szukać w tym filmie dobrych. Główni bohaterowie to przestępcy, nie wzdragający się przed zabójstwem, oszustwem czy kradzieżą. Co już zupełnie rzadko spotykane, pozbawieni są nawet jakiegoś szczątkowego kodeksu honorowego, a jedyną ich motywacją jest chęć zysku. To sprawia, że rywalizacja trójki bohaterów o naprawdę duże pieniądze jest tak fascynująca - bo można się spodziewać naprawdę wszystkiego.

Dobry, zły i brzydki to przykład doskonałego połączenia muzyki i obrazu. Reżyser odtwarzał na planie muzykę Morricone'ego, tak by aktorzy mogli zharmonizować wraz z nią swoją grę. Widać to zwłaszcza w finałowej scenie pojedynku. Nawet jeśli ktoś nie widział filmu, polecam ją obejrzeć jako przykład mistrzowskiej roboty filmowej. Film jest tak zaskakujący, że obejrzenie poniższego klipu z pewnością nie zepsuje późniejszego seansu całości, do czego zachęcam!


piątek, 10 kwietnia 2015

W nas jest Raj, Piekło – I do obu – szlaki (Część 2)

-> CZĘŚĆ PIERWSZA

Opowiadam baśnie, choć smutne







Kiedy w 1990 stało się jasne, że PRL przeszedł do historii, przyjechał do kraju, aby zmierzyć się z własną legendą. Mimo że koncerty były organizowane w możliwie najbardziej przepastnych halach, jak chociażby Sala Kongresowa w Warszawie, a ludzi wpuszczano w ilości, jakiej nie przewidywały żadne normy bezpieczeństwa, i tak brakowało biletów, a przed kasami działy się dantejskie sceny. Jednak na samych koncertach panował absolutny spokój; nikt nie śmiał przeszkadzać artyście. Widownia dołączała się do śpiewania jedynie przy okazji Obław (Kaczmarski napisał ich kilka części) oraz Murów – oczywiście tych z '78 roku. To był jego autentyczny triumf. 

Równocześnie z trasą koncertową powstała niewielka wytwórnia Pomation, która miała na celu wydawanie śpiewników oraz kaset i płyt z piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Jej działalność sfinansował sam bard, a założycielami była dwójka fascynatów jego twórczością. Firma szybko się rozrosła i otworzyła się na innych artystów. Obecnie, w ramach międzynarodowego koncernu EMI, jest jednym z największych producentów fonograficznych na polskim rynku.

Przez całe lata 80. występował solo, przygrywając sobie gitarą klasyczną. Podczas trasy koncertowej '90 wykonania były wzbogacone akompaniamentem fortepianowym Zbigniewa Łapińskiego. Jednak wobec coraz częstszych pytań o reaktywację tria, Kaczmarski postanowił reaktywować współpracę z Gintrowskim. Jesienią 1991 roku nastąpiło pierwsze po 10 latach spotkanie na scenie trójki artystów. Śpiewali głównie utwory z trzech pierwszych wspólnych programów, stąd nazwa trasy koncertowej – Mury w muzeum raju. Powrót okazał się na tyle dużym sukcesem, że zdecydowali się na kontynuowanie współpracy. 
 
Kaczmarski deklarował, że „nie jest wyrazicielem nastrojów społecznych” i że nade wszystko ceni sobie wolność artystyczną. Jednakże osoba przyszłego odbiorcy nie była mu obojętna. Każdy jego program był starannie przygotowywany pod kątem słuchaczy. Reagował na aktualną sytuację polityczną czy społeczną. Na przykład w następnym wspólnym programie Wojna postu z karnawałem na podstawie licznych przykładów, czerpanych z historii i kultury europejskiej artyści ukazali słuchaczom cienie i blaski czasów przemian. 
 
Trasy koncertowe okazały się na tyle wyczerpujące dla Gintrowskiego, że ten zrezygnował z udziału w następnym programie, Sarmacji, w której Kaczmarski odwoływał się do kultury szlacheckiej. Jak zwykle poszedł na przekór utartym schematom; profesor Jerzy Jedlicki stwierdził, iż płyta powstała „ku przerażeniu serc”.


Sczezł ustrój, a słowami pieśni
Wciąż okładają się współcześni






W 1994 została rozwiązana polska sekcja RWE. Kaczmarski po krótkim pobycie w kraju zdecydował o emigracji do Australii. Był zmęczony pracą w radiu, a potem życiem politycznym w kraju. W Australii oczekiwał spokoju, by móc tworzyć. Nie bez znaczenia miało też zabezpieczenie socjalne, jakiego nie mogła mu zapewnić Polska. 
 
Podczas emigracji rozpadła mu się rodzina. Kiedy podczas jednej z awantur Ewa została uderzona w twarz, wzięła córkę i wyniosła się z domu do schroniska dla bezdomnych matek. Patrycja wróciła do Polski już po śmierci ojca. Jako córka słynnego barda udzieliła kilku wywiadów, w których opowiedziała, że Kaczmarski nie był dobrym ojcem.

Cel artystyczny jednak osiągnął. Praktycznie co roku przyjeżdżał z nowym programem; przy okazji każdego nowego przyjazdu prezentował kilkanaście zupełnie nowych piosenek! Ostatni program stworzony w Polsce, Pochwała łotrostwa, miał charakter publicystyczny. Widać w nim było wpływ tego, czym wówczas żyła Polska: polityką, oczywiście, oraz wojną w byłej Jugosławii. Wyjazd do Australii wyraźnie pozwolił mu się wyciszyć, skupić się na tematach bardziej uniwersalnych. Nawet jak odnosił się do aktualnej sytuacji w Polsce, robił to z dystansem. Rechot Słowackiego z programu Dwie skały, inspirowany zapiskami z podróży romantycznego wieszcza, do dzisiaj nic nie stracił z aktualności. Rozwinął też swój kunszt gry na gitarze, co było tym istotniejsze, że zakończył współpracę ze Zbigniewem Łapińskim. 
 
Nie miał stałej publiczności. Jego fanami byli przede wszystkim ludzie młodzi, którzy dorośleli i z czasem przestali się interesować kolejnymi programami barda. Na ich miejsce przychodzili kolejni nastolatkowie. „Ja, jak wielu artystów, zachowuję młodzieńczą naiwność – tłumaczył ten fakt – dziecięcą wierność pewnym marzeniom. To działa właśnie na młodych ludzi. To, że oni są na moich koncertach i znają na pamięć piosenki, które pisałem, kiedy ich nie było na świecie i identyfikują się z nimi, oznacza dla mnie, że moje wybory artystyczne były trafne. Gdyby moje piosenki były związane z polityką, byłyby dla nich zupełnie nieczytelne”.

Niektórzy twierdzą, że jego piosenki zapełniają lukę po braku wielkiej powieści, jakiej nie doczekała się III RP. On sam mimo tego próbował swoich sił jako prozaik. Legenda głosi, że debiutancki Autoportret z kanalią wydał w wydawnictwie koleżanki ze studiów, której przed laty obiecał powieść erotyczną. Niezależnie od przyczyny powstania powieść o charakterze autobiograficznym, w której bez zahamowań opisał środowisko opozycyjne, wywołała skandal. „Gazeta Wyborcza” litościwie przemilczała książkę. Inne tytuły miały tyle delikatności, ile Kaczmarski w momencie pisania Autoportretu
 
Kolejne jego powieści nie wywołały już takiego szumu. Jako pisarz mógł czuć się niedoceniany. Jedynie uwielbiany przez niego Jerzy Pilch przyznał się na łamach „Polityki” we wspomnieniowym artykule, że lubi jego prozę.


choć się nicością sycą –
Ufają wszelkim obietnicom




Jesienią 2001 roku wystąpił ze swoim ostatnim programem Mimochodem – siedemnastu piosenkach „o tym co nam się w życiu przydarza mimochodem właśnie […] to znaczy zdajemy sobie sprawę, że coś w życiu zaszło, co o tym życiu decyduje, natomiast nie możemy już nic na to poradzić” (z zapowiedzi programu). Kilka miesięcy później coś takiego zaszło u niego w życiu: zdiagnozowano u niego raka krtani – bez większych nadziei na wyleczenie. 
 
Przemysław Gintrowski wspominał, że gdy Kaczmarski usłyszał diagnozę, spytał lekarza, czy będzie jeszcze śpiewał. Kiedy ten odpowiedział mu, że tu nie idzie walka o śpiew, ale o życie, bard wyszedł, by prędko nie wrócić. 
 
Leczył się w klinice w Austrii. Koszt pobytu w niej znacznie przewyższał możliwości finansowe barda, zwłaszcza iż z powodu braku możliwości występowania stracił połowę swoich dochodów. Zorganizowano więc szereg koncertów charytatywnych, których dochód miał być przeznaczony na leczenie. Jedynie niewielka część kwoty została na nie wydana. Przyjaciele Kaczmarskiego wspominali o wystawnych przyjęciach organizowanych w ostatnich dwóch latach życia. Bard nawet nie mógł z nich korzystać, był na tyle osłabiony z powodu choroby! Rak uniemożliwiał mu spożywanie pokarmów, łatwo więc sobie wyobrazić, co czuł na widok drogich potraw. Żeby poczuć chociaż ich smak, nosił ze sobą torebkę, do której spluwał przeżute pokarmy.

Ostatnie dwa lata spędził w niedokończonym domu swojej partnerki w Gdańsku Osowie. To ona odnalazła w internecie lekarza, który „przestał wierzyć w tradycyjną medycynę”. Oferował lek „nie znany współczesnej medycynie” o nazwie antyra, dzięki której rak miał się rozpaść od środka. Jedyną wadą specyfiku była, oczywiście, cena. Litrowa butelka kosztowała tysiąc złotych. Nie wiadomo, ile Kaczmarski kupił tych butelek, ale znamienne, że przynajmniej jedna transakcja była na kwotę... 28 tysięcy złotych gotówką! Lek po przebadaniu w policyjnym laboratorium okazał się bardzo kosztownym placebo. 
 
Bard do końca zachował przytomność umysłu. Świadczą o tym chociażby wiersze, artykuły i wywiady, jakich udzielił w chorobie. Jeszcze w przeddzień śmierci pracował nad nowym tekstem. Z drugiej strony jaką swobodę decydowania o sobie miał człowiek, który był tak osłabiony, że w każdej chwili groziła mu śmierć? W pewnym momencie całkiem stracił głos i z otoczeniem porozumiewał się za pomocą karteczek. „[...] weszłam do obcego dla mnie domu [w Osowej – M.S.] – wspominała Patrycja Kaczmarska-Volny – w którym także ojciec, jak podejrzewam, czuł się wyobcowany. Był bowiem kompletnie zależny od osób, które go otaczały”.


Przede mną dziesięć lat niepewnych,
Gdy każdy zmierzch mężczyznę miażdży,
Od wewnątrz pośpiech szarpie gniewny,
A z nieba mu znikają gwiazdy.
Który to przetrwa ten – dożyje
Zaszczytu, że sędziwie zgnije




Powyższa zwrotka pochodzi z napisanego w lutym 1995 Testamentu '95. Artysta tylko o rok się pomylił, gdy nieświadomie wywróżył własny zgon.

Ochrzczono go nieprzytomnego i – najprawdopodobniej – bez jego zgody w gdańskim szpitalu na prośbę jego partnerki Alicji Delgas. Zmarł kilka godzin po ceremonii, nie odzyskawszy przytomności. Został pochowany na powązkowskim cmentarzu wojskowym w Alei Zasłużonych. Na jego pogrzeb mimo deszczowej pogody przybyły tłumy, które wspólnie zaintonowały Mury
 
Kilka tygodni po śmierci wydano pośmiertnie tomik poezji Tunel, zawierający wiersze napisane podczas choroby. W 2005 roku podczas jubileuszowego koncertu „Solidarności” Jean Michelle Jarre zagrał Mury. Przez ostatnie 10 lat ukazało się kilkanaście wydań płytowych jego koncertów, antologia poezji (zawierającą niemal wszystkiego jego utwory – ponad 600 tekstów!) oraz liczne pozycje analizujące jego twórczość. Wydawane produkty są kierowane przede wszystkim dla jego zdeklarowanych fanów; gdy na rynku pojawił się box z nagraniami video jego koncertów, od razu włożono do niego pięć płyt, co wywindowało cenę do poziomu kilkuset złotych. Fanów zaś jest coraz mniej, co można wywnioskować po malejącej liczbie festiwali oraz zamierającym ruchu fanów w internecie. 
 
Kaczmarski zajął już poczesne miejsce w polskiej kulturze. Co roku jego twórczość jest tematem prac maturalnych czy magisterskich, co dowodzi, że wciąż fascynuje młodych ludzi. Jego teksty są przypominane przy różnych okazjach; gdy Polska żyła sprawą patrona jednej ze szkół – Brunona Jasieńskiego – „Gazeta Wyborcza” broniła poetę wierszem Epitafium dla Brunona Jasieńskiego
 
Być może nie doczekamy się renesansu popularności twórczości Jacka Kaczmarskiego, jaka miała miejsce chociażby 10 lat temu podczas jego choroby. Lecz „Zostały jeszcze pieśni./ One Już, chcę czy nie chcę, nie są moje./ Niech cierpią los swój – raz stworzone”.


Tytuł i śródtytuły są cytatami z wierszy Jacka Kaczmarskiego. Cytaty w tekście za: kaczmarski.art.pl oraz Gajda Krzysztof, To moja droga. Biografia Jacka Kaczmarskiego, Wrocław 2009


czwartek, 9 kwietnia 2015

W nas jest Raj, Piekło – I do obu – szlaki (Część 1)

10 kwietnia obok obchodów jednej rocznicy narodowej tragedii mija jedenasta rocznica innej. Równo 11 lat temu w gdańskim szpitalu zmarł Jacek Kaczmarski. Co zostało z dorobku „barda Solidarności”? Prezentuję pierwszą część eseju o Jacku Kaczmarskim.



Kiedy na kijowskim majdanie trwały demonstracje przeciw władzy Wiktora Janukowycza, we lwowskich knajpach młodzież śpiewała Mury Jacka Kaczmarskiego. Tym sposobem melodia katalońskiego barda Luisa Llacha towarzyszyła kolejnej rewolucji już piątą dekadę od swojego powstania. 
 
Oryginalna pieśń, L'estaca (Pal), powstała w dobie reżimu generała Franko. Opowiadała, że za sprawą wspólnego wysiłku można wyrwać pal krępujący nas wszystkich. Była to czytelna zachęta na rzecz zjednoczenia się przeciw zamordystycznym rządom junty, a jednak hiszpańska cenzura ją przepuściła. Kiedy władze się zorientowały w sile pieśni i zabroniły ją wykonywać, było już za późno. Słowa piosenki były już na tyle popularne, że wystarczyło, aby Llach zagrał samą melodię, a słuchacze i tak sami dopowiadali słowa; stąd fraza z piosenki Kaczmarskiego „i sama melodia bez słów...”. Jacek Kaczmarski był na trzecim roku polonistyki, gdy usłyszał nagranie L'estaca'i ze słynnego koncertu w 1976 roku. Dopiero co powróciwszy z emigracji Llach dał wówczas koncert na Placu Sportu w Barcelonie dla wielotysięcznego tłumu (nawet 30-tysięcznego), który razem z artystą śpiewał słynną pieśń. Mającego obsesję na punkcie indywidualizmu Kaczmarskiego wydarzenie to napełniło nieufnością do ruchów masowych i w 1978 roku napisał piosenkę o ludzie, który obraca się przeciw poecie, który wiódł go na barykadę. Pieśń zilustrował oryginalną melodią.

„Mój przyjaciel, tłumacz literatury hiszpańskiej, zapoznał mnie z twórczością Llacha – wspominał poeta. – Ja ze swoim socjalistycznym doświadczeniem, od razu miałem przed oczami tłum ludzi, który z tą piękną melodią na ustach wychodzi na ulice i szuka Żyda, bądź innego obcokrajowca-innowiercę, aby go pobić – jak to zresztą było przed wojną. Pomyślałem wówczas, że warto o tym napisać piosenkę i zrobić taki rodzaj happeningu z publicznością”. Ironią okazał się fakt, iż pieśń mająca wymowę antyrewolucyjną („A mury rosną, rosną, rosną/ Łańcuch kołysze się u nóg...” – pesymistycznie kończy się w utworze zryw ludowy) stała się nieformalnym hymnem „Solidarności”. Nie było w tym jednak nic zaskakującego. Nośna melodia Llacha w połączeniu z patetyczną pierwszą częścią tekstu Kaczmarskiego idealne nadawała się na pieśń rewolucyjną. Zdarzało się, że ostatnią, pesymistyczną zwrotkę publiczność zagłuszała. Twórca nierzadko irytował się na takie spłaszczenie jego utworu, jednak wykonywał go do końca życia – z uczuciem, że jest coraz lepiej rozumiany.

Na świat ten przyszedł w czepku, nie pod ułańskim czakiem



Pochodził z inteligenckiej rodzinie o żydowskich korzeniach. Rodzice – Janusz i Anna Trojanowska-Kaczmarska – byli malarzami. Wykształcenie pobrali w latach 50. w ZSRR. Obraz sowieckiej Rosji raz na zawsze pozbawił ich złudzeń co do komunizmu. Urodzonego 22 marca 1957 roku syna Jacka Anna uczyniła obiektem swojego eksperymentu, który opisała w wydanej w 1971 roku monografii Dziecko i twórczość. Opisała w niej aktywność twórczą swojego syna od ukończenia trzeciego roku życia przez następne siedem lat. Młody Jacek podobno był w jakiś sposób tego świadomy. „Chłopiec był przyzwyczajony do tego, że wszystkie jego czynności są obserwowane i komentowane w rodzinie – pisał biograf poety – dlatego rzadko kiedy przykładał się do zajęć, o których wiedział, że nie będą sprawdzane i oceniane przez dorosłych”. Mimo tego dziesięcioletni Jacek był „żywy i bardzo swobodny w zachowaniu, niezależnie od okoliczności”.
 
Rodzice, tłumacząc się „licznymi obowiązkami zawodowymi”, oddali syna pod opiekę dziadków. Od tego momentu miał Jacek miał z nimi kontakt wyłącznie „od święta”, jak sam wspominał. Pisał, malował, podejmował pierwsze próby muzyczne. Gotowe utwory dedykował rodzicom. Przy okazji każdego spotkania chciał się pochwalić jakimś nowym dokonaniem artystycznym; jakby przeczuwał, że wsiąknięci w świat sztuki rodzice zaakceptują go wyłącznie jako artystę. Był niewątpliwie utalentowany oraz, co chyba ważniejsze, miał poczucie własnej wartości, toteż uniknął frustracji. Tego szczęścia nie miała jego córka. Będąc pod nieustanną presją wymagającego ojca nie wytrzymała napięcia i wpadła w ostrą bulimię.

A ja dosiadam świni! I diabłów sto mnie goni!



Dziadkowie starannie zadbali o edukację wnuka. Kaczmarski znał kilka języków, był oczytany i miał sposobność rozwijać swoje talenty. Samodzielnie nauczył się grać na gitarze. Nim wziął instrument do ręki, nie wiedział nawet, jak należy go trzymać; w rezultacie do końca swojej kariery gitarę trzymał odwrotnie, co stanowiło jego znak rozpoznawczy. Nawet jeden z wrocławskich krasnoludków, nazwany na cześć poety „Bardusiem”, trzyma gitarę jakby był leworęczny. 
 
Jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu dojrzewającego artysty był koncert, jaki Włodzimierz Wysocki prywatnie dał w domu reżysera Jerzego Hoffmana. Podobno młody Kaczmarski został z niego wyrzucony, kiedy słynny rosyjski bard zorientował się, że go nagrywa. Miał wówczas zakaz występowania za granicą i obawiał się represji, gdyby nagranie trafiłoby w ręce służb.

Niemniej przynajmniej Polowanie na wilki Kaczmarski zdążył usłyszeć. Inspirując się nim, stworzył słynną Obławę – najbardziej znana po Murach pieśń Kaczmarskiego powstała, gdy bard miał zaledwie siedemnaście lat! Potem napisał jeszcze kilka innych piosenek zainspirowanych balladami Wysockiego, jednak jeszcze przed nastaniem Solidarności wyrósł spod wpływu twórczości swojego mistrza. Kiedy w 1980 roku Wysocki zmarł nagle, Kaczmarski poczuł potrzebę, by uczcić pamięć artysty, któremu zawdzięczał obraną drogę artystyczną. W ten sposób powstało Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego – monumentalna pieśń, inspirowana Boską komedią, będąca jednocześnie wyrazem hołdu dla barda, jak i ilustracją piekła, w jakim znalazło znalazło się sowieckie społeczeństwo. Kaczmarski zawdzięczał Wysockiemu nie tylko fascynację muzyczną, ale również charakterystyczną manierę śpiewacką, czyli chrypę, jakby się miało gardło zdarte nadludzkim wysiłkiem.

Początkowo występował głównie w prywatnych mieszkaniach, także KOR-owskich. Kiedy Krzysztof Kieślowski umieścił w Przypadku scenę w opozycyjnym mieszkaniu, nie mogło w niej zabraknąć pieśniarza z gitarą, który śpiewał Nie lubię wg Włodzimierza Wysockiego; zagrał go osobiście Jacek Kaczmarski. Niestety, scena została wycięta na żądanie władz. Została przywrócona dopiero niedawno, przy okazji rekonstrukcji cyfrowej filmu. 
 
Jeździł na festiwale. Był trzykrotnym laureatem Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Jednak za początek kariery scenicznej można uznać występy w kabarecie Jana Pietrzaka „Pod Egidą”. Dwudziestoletni Kaczmarski dostał się do niego za sprawą matki. Działał także w studenckim kabarecie „Piosenkariat”. Kiedy kierownik zespołu zadecydował o wycięciu z programu piosenek o tematyce malarskiej, obrażony Kaczmarski opuścił zespół i nie pojechał na II Konfrontacje Inicjatyw Kabaretów Studenckich. 
 
Piosenki inspirowane malarstwem pojawiały się przez całą karierę Kaczmarskiego. Nie były one prostymi muzycznymi ilustracjami płótna, lecz rozbudowanym komentarzem dotyczącym obrazu, a czasem i całej twórczości danego malarza. Najbardziej lubił twórczość Breughla, „który przedstawiał ogół jakiejś sytuacji, ale nie tak, aby tracić szczegół”. Jego obrazy idealnie nadawały na komentarze polityczne. Pejzaż z szubienicą, inspirowany Pejzażem ze sroką na szubienicy, wyrażał podobne lęki, co Mury: oto jednego dnia artysta hołubiony jest przez tłumy, które noszą go na rękach, a drugiego dnia wieszają. Co ciekawe, na obrazie nie ma samej sceny wieszania; tą dopowiedział Kaczmarski, niejako dopisując do obrazu ciąg dalszy akcji. Podobny zabieg zastosował Lech Majewski, ożywiając Drogę krzyżową Breughla w głośnym filmie Młyn i krzyż. Innym przykładem komentarza politycznego była piosenka Wojna postu z karnawałem również na podstawie Breughla. Utwór początkowo traktujący jedynie o kampanii prezydenckiej w Polsce roku '90 ostatecznie okazał stał się pieśnią tytułową jednego z najwybitniejszych programów poetyckich Jacka Kaczmarskiego. 
 
Na KIKS-ie jego Boscha i Ślepców zaśpiewywał inny artysta, a nieobecnemu Kaczmarskiemu przyznano nagrodę specjalną za teksty piosenek.

Za oknem Polska w tęczy! Jedźmy stąd!



Od 1979 roku występował w trio razem z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim. Stworzyli razem trzy programy poetyckie: Mury, Raj i Muzeum; głównie z tekstami Kaczmarskiego, choć pojawiały się również wiersze innych poetów, między innymi Zbigniewa Herberta. Okres ich działalności przypadł na czas „karnawału Solidarności”. Publiczność oczekiwała hymnu, hitem więc stały się Mury. Jak nagła popularność podziała ka młodego Kaczmarskiego? Przecież był ledwo po ukończeniu polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim! Jego pierwsza żona wspominała, że wówczas „był trochę nadęty”. On sam kilka lat później w rozliczeniowej piosence Konfesjonał dokonał podsumowania siebie jako poety: „Uznałem, że mam prawo sądzić ludzi/ Dlatego tylko, że mam tę możliwość./ Poznawszy sposób – jak sumienia budzić/ Zbierałem obudzonych sumień żniwo”. 
 
Jako artysta szedł jednak własną drogą. W rocznicę porozumień sierpniowych wystąpił na Festiwalu Piosenki Prawdziwej, zorganizowanym przez Macieja Zembatego w hali w Oliwie, gdzie królowały takie przeboje, jak „uczyła mnie mama, by nie bać się chama” (lub bardziej dosadnie „bijące czerwonego”), a młodzi działacze „nosili się jak ministrowie kultury i mówili »tego nie piszcie, bo to wbrew interesom Związku«”, wspominał Jan Poprawa. Zaprezentował tam refleksyjne utwory o klęsce i cierpieniu, jak Rejtan, czyli raport ambasadora czy Zesłanie studentów.

W 1980 otrzymał na festiwalu w Opolu nagrodę dziennikarzy za Obławę. Rok później wspólnie z Przemysławem Gintrowskim został wyróżniony II nagrodą konkursu kabaretowego za Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego. Na obu tych festiwalach podczas transmisji z koncertu laureatów wystąpienia tria zostały wycięte, jednak członkowie ekipy radiowej zachowali sobie nagrania i później rozprowadzali je w podziemiu.

Ostatnią piosenką, jaką Kaczmarski stworzył w Polsce, było A my nie chcemy uciekać stąd – przejmujący opis pożaru w zakładzie psychiatrycznym w Górnej Grupie, w którym spłonęło żywcem kilkudziesięciu pensjonariuszy. Utwór był często brany jako alegoryczny wyraz sprzeciwu wobec emigracji z Polski. Jak na ironię, niedługo po napisaniu jego autor sam trafił na obczyznę.

Pamiętamy, co było
Więc wiemy – co będzie



Jesienią 1981 roku Kaczmarski razem z Gintrowskim i Łapińskim wyjechali na krótką trasę koncertową po Francji. Wyjazd okazał się nadspodziewanie owocny, bowiem otrzymali propozycję nagrania płyty ze strony wytwórni, która wcześnie wydawała we Francji m.in. Włodzimierza Wysockiego. Wobec otrzymania takiej szansy Gintrowski i Łapiński wrócili do kraju, by odwołać już zaplanowane tamże koncerty, natomiast Kaczmarski, jako jedyny znający francuski, pozostał w Paryżu. Ponowne połączenie się tria uniemożliwił wybuch stanu wojennego.

Nie wiadomo, dlaczego pozostał na emigracji. Po latach tłumaczył się zmęczeniem walką z cenzurą oraz swoim zaangażowaniem od razu po wybuchu stanu wojennego. Obawiał się też, że w kraju czekała go wyłącznie kariera zawodowego estradowca, „piszącego nie to, co płynie z głębi serca, ale tylko po to, by sprzedać to scenie”. 
 
Już rankiem po ogłoszeniu stanu wojennego protestował przed polską ambasadą. Pracował początkowo w komitecie Solidarności w Paryżu, ale Seweryn Blumsztajn uznał, że „nie nadaje się do papierkowej roboty”, i zaczął wysyłać go w trasy koncertowe. Występował charytatywnie, a dochody z koncertów były przeznaczane na pomoc dla kraju. On sam utrzymywał się jak typowy biedny imigrant, imający przypadkowych zajęć zarobkowych; na przykład zbierał pomidory na południu Francji. 
 
Ten okres był najbardziej buntowniczy w całej jego karierze. W Artystach oraz Marszu intelektualistów ganił nie dość jego zdaniem radykalnie sprzeciwiających się reżimowi artystów czy intelektualistów. Napisał też Zbroję, „która miała być hymnem śpiewanym na gruzach komunizmu”, czy Prośbę. W tej ostatniej pojawiają się słowa: „Bo kiedyś może się przydarzyć/ Że z którymś z nich powtórzę błąd/ Szukając uczuć w jego twarzy/ Zamiast go [komunistę – M.S.] zabić z zimną krwią”. Po latach odżegnywał się od najskrajniejszych utworów. Szybko bowiem doszedł do wniosku, że nie będzie dusił drutem własnego dziadka, komunisty jeszcze z czasów przedwojennych. 
 
W 1982 roku udało mu się sprowadzić na Zachód żonę. Od 1985 roku pracował w sekcji polskiej Radia Wolna Europa. Finansowana przez CIA stacja zapewniła mu znakomite warunki bytowe, jednak za cenę utraty przez niego niezależności. Oprócz autorskich Kwadransów Jacka Kaczmarskiego musiał oddawać się rutynowej dziennikarskiej pracy. Bardzo go to męczyło, co wielokrotnie podkreślał w wywiadach. Frustrowało go też podejście publiczności, która szukała w jego piosenkach wątków politycznych, zamiast docenić samą poezję. 
 
Z satysfakcją więc przyjął wieść o pojawieniu się w polskim podziemiu kasety Pijany poeta, czyli Jacek Kaczmarski inaczej, zawierającą jego biesiadne piosenki. „Podziemna polityczna poprawność zawyła – wspominali bracia Kurscy, którzy byli autorami nagrania – ale Jacek był zachwycony, że wreszcie udało mu się obsikać własny pomnik”. 
 
Po uniesieniu, jakiego doświadczał w pierwszych miesiącach po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy niektórzy jeszcze chcieli wierzyć w hasło „zima wasza, wiosna nasza”, szybko w jego twórczości zaczęło pojawiać się marazm i zwątpienie. Już pod koniec lutego '82 roku napisał piosenkę Wróżba, w której przewidywał, iż „nie będzie kary dla przeciętnych drani”, a nawet jeśli coś się zmieni, „nam wtedy będzie wszystko jedno”. Kiedy w Polsce na przekór ich wymowie pocieszano się Murami, a niektórzy domorośli artyści dopisywali bardziej optymistyczne zakończenia, Kaczmarski napisał kolejną część słynnego utworu. W Murach '87 (Podwórko) pełno było zgnilizny, błota i – przede wszystkim – grobów. Odzwierciedlał on stan duszy poety, który konsekwentnie osuwał się w alkoholizm. Odeszła od niego żona z małym synkiem.
Kaczmarski nie wierzył w upadek komunizmu. Jego zdaniem zmiany będą pozorne i ograniczone, czego wyraz dał w piosence o wymownym tytule Zaproszenie do piekła: „U nas wszystko wolno! Byle wiedzieć jak!”. On natomiast oczekiwał wyłącznie pełnej wolności, „to znaczy: przyjeżdżam i mogę robić co chcę, dopóki nikogo nie zamorduję albo nie obrażę”. -> CZĘŚĆ DRUGA