niedziela, 31 maja 2015

Utopie - Konrad T. Lewandowski





O podejrzanych działaniach Narodowego Centrum Kultury pisałem już na łamach tego bloga. A jednak pomimo takiego nadszarpnięcia zaufania za jedno będę chyba zawsze wdzięczny dyrekcji tej instytucji: za serię Zwrotnice czasu. Przez ostatnie kilka lat w kilkunastu tomach czołowi polscy autorzy fantastyki mieli sposobność zaprezentować swoje wizji alternatywnych dziejów Polski. Jednym z tych autorów był Konrad T. Lewandowski, który w 2013 roku wydał Orła bielszego niż gołębicę – powstanie styczniowe w realiach steampunkowych. (Niżej podpisany miał w tej książce niewielki udział w postaci dołączanej do niej gazetki). Minęły prawie dwa lata od premiery i pomimo tarć autora z wydawnictwem pojawiła się kolejna odsłona serii sygnowana nazwiskiem Lewandowskiego – Utopie.
 Ten tom jest dużo skromniejszy od Orła bielszego niż gołębica. Zabrakło materiałów dodatkowych, a nawet zwyczajowego w serii posłowia dyrektora NCK i zawodowych historyków. Czytelnik otrzymuje jedynie dwie mikropowieści.
 Pierwszą jest Wysłanniczka bogini. Autor dał w niej upust swojej słabości do rodzimowierstwa, którą się dzielił już na łamach tego bloga. Akcja utworu toczy się w czasie reakcji pogańskiej, która naprawdę miała miejsce w historii po śmierci Mieszka II. Na kartach powieści rebelia okazała się zwycięska. Żeby nie zaprzepaścić wiktorii, przedstawiciele plemion zebrali się na wiecu we Włocławku. Pojawił się pomysł, aby wspólnie z wikingami stworzyć unię państw pogańskich, mogących równoważyć wpływy agresywnych państw chrześcijańskich. Niestety, obrady stanęły na ostrzu noża, kiedy okazało się, że piękna córka wodza wikingów została porwana.
 Wychodzę z założenia, że absolutnie cała literatura piękna to historie alternatywne. Nawet Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz, która to opowiada o alternatywnym świecie, w którym w Poznaniu na Roosevelta 4 mieszkają niejacy Borejkowie. Z naszej rzeczywistości wiemy niezbicie, że nic takiego nie ma miejsca, o czym licznie pielgrzymujący na poznańskie Jeżyce fani serii osobiście się przekonali; ku utrapieniu lokatorów Roosevelta 4, zresztą. Podobnie alternatywnym Londynem jest ten, w którym pod koniec XIX wieku grasował niejaki Sherlock Holmes z wiernym druhem doktorem Watsonem. Pomimo przekonania niemałej rzeszy fanów przygód błyskotliwego detektywa, dzisiaj możemy niemal z 100% pewnością dowieść, że Holmes nigdy nie istniał. Doktor Watson musiał być niezłym blagierem: brakuje w archiwach policyjnych opisanych przez niego przestępstw, na Baker Street pod wskazanym numerem mieszkał kto inny, ludzie z kart powieści nigdy nie istnieli. Możliwe, że nawet sam Watson został wymyślony.
 Po co to piszę? Ano po to, żeby dowieść, że skoro cała beletrystyka to historia alternatywna, wtedy nie ma powodu, żeby w opisie alternatywnej rzeczywistości oddalić się od nurtu dziejów o kilka kroków dalej. Czy była szansa, żeby wizja zaprezentowana w Wysłanniczce bogini mogła się ziścić? Daremne pytanie. Moim zdaniem ten utwór nie powstał po to, aby dać się ponieść fantazji o pogańskiej po wsze czasy Polskiej, ale żeby odpowiedzieć na pytanie, jaka jest nasza jako Polaków tożsamość i co straciliśmy oddalając się od wiary przodków. Lewandowski zgrabnie ustami bohaterów punktuje blaski i cienie, jakie zawdzięczamy pogaństwu, chrześcijaństwu oraz Żydom. Takim puszczeniem oka do czytelnika jest choćby hasło Rzeczpospolita, które pada w zakończeniu.
 Tytuł drugiej opowieść może zabrzmieć miłośnikom Lewandowskiego znajomo – Królowa Joanna d’Arc. Historia „Dziewicy orleańskiej”, która miast skończyć na angielskim stosie, udała się na krucjatę przeciwko husytom, była już opublikowana kilkanaście lat temu nakładem wydawnictwa Alfa. Ów tekst został jednak gruntownie przerobiony i poprawiony przez autora.
 Królową Joannę d’Arc można traktować w Utopiach jako drugą stronę tej samej monety. W Wysłanniczce bogini pojawiła się wizja Polski pogańskiej, w tej opowieści Polski chrześcijańskiej – lecz innej niż tej, którą znamy z dziejów. W tej historii Jadwiga nie umiera w połogu, lecz doczekuje się wraz z Jagiełłą upragnionego syna Władysława. Joanna d’Arc zaś udaje się do Polski, gdzie zakochuje się w młodym królewiczu…
 Amerykanom poszczęściło się w XX wieku, dlatego jak tworzą historie alternatywne, to raczej o USA okupowanym przez III Rzeszę i Cesarstwo Japonii niż o… swoim zwycięstwie (te drugie nazywają książkami historycznymi). Polacy przeciwnie – w rzeczywistości nam się nie poszczęściło, to chociaż pofantazjujmy na kartach powieści. Dziwi więc, że Lewandowski jako kanwę przyjął całkiem udany okres dziejów Polski, czyli początek XV stulecia, kiedy to łamiemy potęgę krzyżacką, a kraj coraz lepiej się rozwija.
 Królowa Joanna d’Arc to przede wszystkim przygodowa powieść historyczna z bitwami, romansami i intrygami. Lektura jest tym bardziej ekscytująca, że przecież najlepiej zorientowany w epoce historyk nie będzie miał pojęcia, dokąd zmierza fabuła. I taki jest właśnie sens pisania podobnych historii alternatywnych – zamiast umiejscawiać akcję w jakimś neverlandzie, autor rzuca czytelnika w realia dobrze mu znane, a jednak na tyle inne, że ten cały czas może czuć się zaskoczony. Królowa Joanna d’Arc nie jest bardziej na bakier z historią niż przykładowo Trzej muszkieterowie.
 Obie powieści polecam jako znakomite historie, napisane świetnym piórem. Kto poszukuje czegoś oryginalnego, dobrze napisanego, a przy tym rozrywkowego – trudno o lepszy wybór.

sobota, 9 maja 2015

Przegląd piosenki pozytywnej: Georges Brassens





Mam duży problem z poezją śpiewaną. Uwielbiam ją słuchać, ale nierozważnie dawkowana potrafi wpędzić w nastrój depresyjny. Nic dziwnego. Jakoś tak się zdarzyło, że w Polsce najlepiej są znani ci bardowie, których ukształtowało życie w zniewolonym społeczeństwie: Jacek Kaczmarski, Włodzimierz Wysocki czy Lluis Llach (z Katalonii). W rezultacie pesymizm, mrok czy zwątpienie przebijają z ich piosenek. Nawet jeżeli taki Llach optymistycznie śpiewał o tym, że można wspólnym wysiłkiem można unicestwić zło – to jednak słuchając ma się świadomość, iż owo zło wciąż istnieje, a zwycięstwo nad nim wcale nie jest oczywiste.
             Sztuka bardowska w dużej mierze bierze się z protestu – a przeciw czemu może protestować bard żyjący w wolnym, demokratycznym kraju? Z państwa oraz społeczeństwa – a przede wszystkim jego mieszczańskiej warstwy.
            Georges Brassens był francuskim piewcą anarchizmu. Przez długie powojenne dekady (aż do swojej śmierci na nowotwór w 1981 roku) bezlitośnie wykpiwał w swoich piosenkach policjantów, prawników, kler czy biznesmenów. Od swoich kolegów po gitarze z innych krajów odróżniał się tym, że nie walczył z systemem; raczej obnażał jego śmieszność i małość. Nie ograniczał się do kontestacji. Gros jego twórczość to pochwała takich cnót, jak miłość (choć potrafił sarkać na różne jej objawy) czy przyjaźń. Jego piosenki może nie pchnęły do zmieniania świata, ale z pewnością czyniły go piękniejszym – i jakoś łatwiejszym do zaakceptowania.   



W Polsce największy wkład w rozpowszechnienie jego pieśni miał Zespół Reprezentacyjny, założony na początku lat 80. przez Filipa Łobodzińskiego (dziś znanego tłumacza i dziennikarza, a w młodości odtwórcy roli Dudusia w Podróży za jeden uśmiech) i Jarosława Gugałę (dziennikarza, szefa „Wydarzeń” Polsatu). Zła opinia wyraża sprzeciw wobec ruchów masowych, krępujących wolność jednostki. Identyczną wymowę ma piosenka Ja Jacka Kaczmarskiego; brakuje jej jednak tego humoru i dowcipu, za to jest ciężka i patetyczna. Jej wykonawca Przemysław Gintrowski powiedział kiedyś, że jeśli postanowi popełnić samobójstwo, zaśpiewa kilka razy z rzędu Ja. Zastanawiające – obie pieśni mówią dokładnie o tym samym, a jak różne wrażenia pozostawiają!





W tej pieśni Brassens również poruszył podobną kwestię, co w Złej opinii – zgubnego wpływu idei na masy ludzkie. „Dla idei ponieść śmierć – któż zna ideę lepszą?/ Ja jednak żyję, bo na próżno szukam ich”.



Chyba najbardziej lubię te utwory Brassensa, które stanowią swoiste krótkie fabuły. Mamy tutaj historię, puentę, prawnika w opałach i dużo śmiechu (aczkolwiek sprośnego). Czegóż chcieć więcej?



Zespół Reprezentacyjny – wbrew pierwszym skojarzeniom – nie ma nic wspólnego z kompanią reprezentacyjną WP ani niczym podobnym. Nazwa oznacza, że zespół (Re)prezentuje utwory, czyli po prostu śpiewa covery. Swoją przygodę z estradą muzycy zaczynali od piosenek Lluisa Llacha, które idealnie wpasowywały się w nastrój pierwszej „Solidarności”. Kiedy więc zmienili repertuar i zaprezentowali publiczności dorobek francuskiego śpiewaka, część ich fanów uznała to za zdradę. Bo jak w trudnych czasach rządów generała można śpiewać o TAKICH rzeczach?!



Spośród wszystkich postaw, jakie reprezentują artyści, najbliższa mi jest ta zaprezentowana w Cenie sławy. Podmiot liryczne zapewnia w niej, że „miast sensację wzbudzać, wolę ćwiczyć słuch/ Piosenki sobie śpiewać i drapać się w brzuch”. Artysta bowiem jest od tworzenia; w każdej innej roli wypada żałośnie. Nieliczne wyjątki to osobnicy wielu talentów.



To nie rozczarowanie niektórych słuchaczy pogrążyło zespół, lecz nowa rzeczywistość. Niedługo po ’89 muzycy nagrali dwie płyty, aby uwiecznić swój dorobek, i przeszli do innych zajęć. Łobodziński zajmował się m.in. tłumaczeniem bajek Disneya, a Gugała po kilkuletniej przygodzie z TVP został ambasadorem Polski w Urugwaju. Panowie reaktywowali zespół dopiero w 2007 roku, i to w wielkim stylu. Wydali płytę Kumple to grunt. Tytułowa piosenka to jedna z najmniej pretensjonalnych piosenek o przyjaźni, jakie słyszałem.



Było już o prawnikach, to teraz o policjantach. W całej twórczości Brassensa pobrzmiewa anarchistyczna wiara w mądrość ludu, dla którego wszelka władza jest jedynie przeszkodą.

Piosenka W rynsztoku w serwisie wrzuta.pl
W rynsztoku najlepiej się słucha po Pogromie. Kogo zwiodła nadzieja zawarta w tej drugiej, niech na odtrutkę posłucha, co przydarzyło się podmiotowi lirycznemu, gdy „przepiwszy cały portfel, chciałem wziąć na krechę”! Piosenka ta burzy ostatnie bastiony nadziei, że są na tym świecie jakieś pewne rzeczy. I, jak to u Brassensa, nie jest to powód do zmartwienia!



Jedna bardziej przewrotnych piosenek w repertuarze Brassensa. Odpowiedź dla tych, których ciekawi, jak piewca anarchizmu zareaguje na włamanie we własnym domu.





Georges Brassens żywił atencję do prostych ludzi, którzy nie dokonywali wielkich czynów, a jednak swoją pracą zasługiwali na najwyższy szacunek. Piosenka dla starego wieśniaka czy Marcin Bieda to swoiste pomniki dla tych wszystkich, którzy stanowią fundamenty każdego społeczeństwa.



Dwie poprzednie piosenki były trochę przygnębiające, więc teraz coś weselszego, choć wciąż w temacie prostych ludzi. Rogacz to ostrzeżenie dla wszystkich don Juanów, lekkoduchów i cwaniaków; może i bawicie się dobrze kosztem ludzi pracy, ale wiedzcie, że choć „połowica wspólna, wcale przecież nie znaczy, że jadło i napoje wspólne muszą być”!



Zetknąłem się z opinią, że przekłady Zespołu Reprezentacyjnego są dużo bardziej wulgarne niż oryginalne teksty. Faktycznie, coś w tym może być. Tutaj dla przykładu wykonanie piosenki Tu wiek nie ma znaczenia w przekładzie Wojciecha Młynarskiego.



Zdecydowanie jest różnica między „wał” a „żłób”, prawda? Wiedziony ciekawością, postanowiłem sprawdzić, co oznacza wciąż powtarzające się w oryginalnym tekście słowo „con”. 



Jak się okazało: „cipa”. To chyba rozstrzyga dylemat, czyje tłumaczenia są bliższe oryginałowi?


Róża, butelka i uścisk dłoni uświadamia, że nieufność, wyalienowanie, pogarda to bolączki nie tylko polskiego mieszczaństwa.



Co tu dodać? Zdecydowanie jedna z najbardziej wesołych i… poprawiających nastrój piosenek Brassensa. Idealna na zakończenie przeglądu. Kto dobrnął aż tutaj, w nagrodę usłyszy oryginalne wykonanie Goryla; tekst już jest znany, więc miłego słuchania!