niedziela, 26 kwietnia 2015

Politeizm vs. Monoteizm, czyli spór pomiędzy człowieczeństwem a absolutem



Dzisiaj prezentuję drugi już występ gościnny na moim blogu. Tym razem Konrad T. Lewandowski opowie o swoich perturbacjach z systemami religijnymi w drodze do Ładu...





Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, od Formy do Formy, narzucanych z przemieszania Form zewnętrznych, cudzych… Aż może przyjdzie taki moment w starości, albo i już na łożu śmierci, gdy spojrzawszy wstecz, ujrzymy skończony kształt naszego życia i dopiero zaskoczy nas ta figura: co za maszkara, co za bohomaz, bryła chaosu i przypadku, bez sensu, bez celu, bez znaczenia, bez piękna.
Jacek Dukaj, Inne pieśni


Powyższy fragment powieści jest jednym z najważniejszych cytatów literackich w moim życiu. Przestrogą, która głęboko zapadła mi w pamięć. Przypominam go sobie ilekroć przychodzi mi zmienić pogląd na jakąś sprawę, i stawiam sobie wtedy pytanie: Myliłem się dotąd, czy mylę się dopiero teraz, ulegając wpływowi zewnętrznych okoliczności? Ile jest we mnie podświadomego konformizmu? Na ile moja pewność wewnętrznej autonomii jest złudzeniem?
Problem ten stanął przede mną szczególnie jaskrawo, kiedy przyszło mi, w moim życiu, dotychczas ortodoksyjnego chrześcijanina, odkryć i dowartościować politeizm. Był to długi proces, zaczynający się od prywatnej znajomości z Tomaszem Szczepańskim (ps. Barnim Regalica), która zaczęła się w roku 1997 lub 1998. Potem przyjmowałem jego zaproszenia na odczyty i wykłady, organizowane przez stowarzyszenie „Niklot”, którego prezesem jest Szczepański. Tam poznałem Szymona Kulina, który z kolei zaprosił mnie na obchody święta Kupały w mazowieckim chramie Świętowita w Nowej Wsi Warszawskiej, w czerwcu 2010 roku. Wtedy pierwszy raz wziąłem udział w obrzędzie rodzimowierczym. Stopniowo poznawałem ludzi z Rodzimego Kościoła Polskiego (RKP), stawałem się sympatykiem tej organizacji, aż wreszcie postanowiłem wesprzeć cały ten ruch jako pisarz i filozof.
Uważam, że religia jest emocją nieodłączną od ludzkiej psychiki. Emocja ta odwiecznie, we wszystkich kulturach szuka dla siebie form racjonalizacji i ekspresji. Nie jest ona obca nawet ateistom, którzy w większości przypadków określają się na kontrze do religii dominującej w ich otoczeniu, natomiast pozostając tylko i wyłącznie we własnym towarzystwie, prędzej czy później zainicjowaliby jakiś kult, a przynajmniej połowa z nich, żeby druga połowa mogła dalej kontestować tę pierwszą. Religia zawsze musi być i zawsze będzie. Pytanie jaka?
Zostałem wychowany jako katolik, łącznie z bierzmowaniem i maturą z religii. Później przez kilka lat deklarowałem się jako ateista, aby znów powrócić do wiary jako luteranin. Konwersji dokonałem w 1992 roku i w tym obrządku wziąłem ślub kościelny oraz wychowałem dwie córki. Przez dwie dekady o kościele ewangelicko-augsburskim mówiłem z przekonaniem „mój kościół” i czułem się w nim naprawdę dobrze. W 1998 roku rozpocząłem studia doktoranckie na wydziale filozofii chrześcijańskiej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, więc przełom wieków przyszło mi przeżyć na pograniczu obu kościołów, co wspominam bardzo pozytywnie. Byłem zdeklarowanym ekumenistą (teraz już bardziej synkretystą), acz do religii niechrześcijańskich odnosiłem się nieprzychylnie – stanowczo krytykowałem hinduizm, buddyzm, islam i eklektyzm New Age.
Zarazem jednak czegoś mi brakowało. Chrześcijaństwo nie zaspokajało mojej potrzeby więzi z przodkami i bohaterami oraz rytmami natury. Początkowo próbowałem sobie z tym radzić na swój sposób. Na przykład, wyszukiwałem na cmentarzach wojskowych groby żołnierzy poległych w tym samym wieku, który ja akurat miałem i zapalałem im znicze. Zawsze też odczuwałem silną potrzebę spędzenia przy ognisku wieczoru w dniu przesilenia letniego, czyli Kupały. Chodziłem wtedy na warszawskie Pola Mokotowskie i szukałem pubu, przed którym palono ogień i siadałem tam z piwem. Czułem jednak, że to namiastka. Dopiero teraz, odkąd spędzam Kupałę w chramie mazowieckim, mam wrażenie że jestem tam, gdzie powinienem być.
Spotkanie z rodzimowierstwem wypełniło zatem bardzo istotny brak w mojej duchowości, ale z drugiej strony przyprawiło mnie o poważny konflikt sumienia. Pojawił się problem, jak pogodzić protestantyzm, dla którego nie do przyjęcia jest nawet pozabiblijna tradycja katolicka, z faktycznym praktykowaniem pogaństwa?
Początkowo więc mój udział w obrzędach rodzimowierczych tłumaczyłem sobie jako działalność sentymentalno-etnograficzną oraz oddawanie szacunku przedchrześcijańskim Przodkom, którzy na szacunek niewątpliwie zasługują, a nie sposób było tego zrobić w ramach kościoła ewangelicko-augsburskiego. W osobowe istnienie bogów słowiańskich oczywiście nie wierzyłem. Sprowadzałem zatem rodzimowierstwo do kultu przodków i czystej społecznej funkcji religii, czyli spotkań ludzi pragnących razem zrobić coś większego od nich samych.
Równocześnie jednak w całym fermencie ruchu rodzimowierczego uderzała mnie analogia z czasami Reformacji – duchowych poszukiwań, powrotu do korzeni wiary oraz obcowania z religią in statu nascendi, czyli w momencie jej tworzenia się oraz romantycznego określania tożsamości. Bardzo to było protestanckie z ducha i zarazem o taki sam protest przeciwko katolickiej deprawacji i arogancji tutaj też chodzi. Przynajmniej w warunkach polskich, gdzie zadufanie katolickiego kleru skłania do rodzimowierstwa z roku na rok coraz więcej młodych ludzi. Niektórzy przemierzają pół Polski, aby dotrzeć do chramu na świąteczny obrzęd lub poprosić o postrzyżyny. Paradoksalnie więc jako protestant poczułem się w RKP niczym ryba w wodzie!
A to wszystko w sytuacji kiedy prawdziwy protestantyzm usycha. Wielkim szokiem i dysonansem poznawczym były dla mnie dyskusje na forum Protestanci.info, w których uczestniczyłem w latach 2008-11. Przybyłem tam pełen najlepszych chęci, żeby przedyskutować moją teorię metafizyczną, jako „protestancką metafizykę”, a trafiłem w upiorne piekiełko bigotów, fanatyków, błaznów, ignorantów, zacietrzewionych nienawistników. Przyszło mi tam dokonać pierwszej w życiu identyfikacji przypadku opętania (choć do egzorcyzmów katolickich mam stosunek radykalnie krytyczny), tak skrajne było u tego człowieka natężenie złej woli. Niebawem on został tam moderatorem…
Próbowałem dyskutować na ich zasadach – z Biblią w ręku, broniąc wolnej woli przeciw zwolennikom predestynacji, ale nawet powołanie się na słowa samego Jezusa Chrystusa nie było w stanie ukruszyć biblijnych zabobonów, wyznawanych przez „chrześcijan wierzących biblijnie” (wątek „Sprawa Judasza”). Skoro wszystkie wypowiedzi w Biblii są słowami Boga, to ważniejszy od Jezusa jest apostoł Paweł, bo powiedział więcej. Czarę goryczy przelali kreacjoniści – nie umiem tolerować nieuctwa i ciemnoty!
Nagle dotarło do mnie, że wśród protestantów jestem sam. Z ich forum mnie wprawdzie nie wyrzucono, sam przestałem się tam pojawiać, bo nie było dla kogo. Na dobitkę, w świecie realnym przyszło mi wypowiedzieć wieloletnią przyjaźń głęboko wierzącemu protestantowi, ojcu chrzestnemu mojej córki, z powodu odmowy zaszczepienia jego dziecka. Cóż to za wiara, która godzi się z tak głupim i skrajnie aspołecznym zabobonem?! Coraz bardziej też zaczęły nudzić mnie jałowe protestanckie nabożeństwa, oparte na liturgii tworzonej w XVI wieku i w czasach wojny trzydziestoletniej, które nie wnoszą niczego do poszukiwań i potrzeb duchowych współczesnego człowieka. Na kazaniach zdarzało mi się zasypiać już wcześniej. Wygasła we mnie potrzeba chodzenia do kościoła.
A jednak, jak napisałem wyżej – religia jest emocją fundamentalną, a emocje ukształtowane w dzieciństwie są niezbywalną częścią naszej tożsamości. Nie jestem hinduistą, muzułmaninem, buddystą ani, dajmy na to, mormonem czy świadkiem Jehowy, ponieważ nie mam do tych religii stosunku emocjonalnego – nie zostałem wychowany w danym środowisku. Zatem nic nie znaczą dla mnie ich przestrogi i dogmaty.
Do chrześcijaństwa jednak taki stosunek emocjonalny mam - nie potrafię i nie chcę go z siebie wyplenić. Wychowali mnie chrześcijanie, więc jestem chrześcijaninem. Gdyby wychowały mnie wilki – byłbym wilkiem. Tego się nie zmieni! Próba zaprzeczenia najgłębszej socjalizacji wytwarza napięcie psychiczne, prowadzące do życia w zakłamaniu i gniewie, a na dłuższą metę do destrukcji osobowości. Chrześcijaństwo więc jest i pozostanie istotną częścią mnie.
 A jednak w chramie, w obrzędowym kręgu czuję się dużo lepiej niż w kościele. Odczuwam autentyczne sacrum i wspólnotę, zamiast luterańskiego przynudzania i katolickiej demagogii.
Radziłem sobie z tym problemem jak umiałem najlepiej, a więc jako pisarz, tworząc powieści Anioły muszą odejść (2011), Sensownik matki Polki (2012), cykl Diabłu ogarek (2011-2013). Z literackiego punktu widzenia Anioły… mogę uznać za próbę bardzo udaną – powieść ta zyskała uznanie zarówno wśród rodzimowierców, jak i katolików, o czym przekonuje „Więź” 1/2015, s. 195, gdzie ks. Stanisław Adamiak pisze: Autor wydaje się prezentować jakieś sympatie słowiańsko-neopogańskie (…) Tym lepiej, bo w ten sposób sięgną po nią ci, którzy od półek z literaturą religijną trzymają się z daleka i może jednak skłoni ich to do jakiejś refleksji metafizycznej i pomyślenia o Bożym Miłosierdziu.
Mojego dylematu duchowego Anioły muszą odejść jednak nie rozwiązały. Z jednej strony jako chrześcijanin i formalny monoteista staję wobec niebywałej kompromitacji monoteizmów. Wiadome katolickie skandale, co gorsza wskazujące, że nie są to żadne incydenty, lecz nieusuwalna patologia systemowa – tak było zawsze i tak będzie znowu, jak tylko medialna burza przycichnie. Z kolei islam na naszych oczach osiągnął moralne i cywilizacyjne dno, stał się religią zbrodniczą. Ortodoksyjny judaizm zaś przyprawia o ciężką hipokryzję każdego zdeklarowanego zwolennika politycznej poprawności, zmuszając liberałów do stosowania podwójnych standardów i przymykania oka na rabiniczny szowinizm, nietolerancję i mizoginię.
Mimo to nie potrafię wyrzec się monoteizmu.
Z drugiej strony bowiem, oprócz uwarunkowania emocjonalnego, trzyma mnie przy tym systemie religijnym cała moja pasja i wiedza filozoficzna. Monoteizm jest efektem redukcjonizmu - najbardziej podstawowego dążenia ludzkiego umysłu, szukającego sposobu sprowadzenia skomplikowanej wielości do jedności i prostoty. To jest podstawa poznania naukowego, nieobca wszak przedchrześcijańskiej filozofii greckiej, która w tym celu stworzyła pojęcia Demiurga i Absolutu.
Poza wszelkimi uczonymi rozważaniami, po prostu chciałoby się, aby ktoś taki jak Jezus Chrystus – odpowiedzialny Bóg Stwórca, który na własnej skórze, motywowany miłością, zaznał do końca losu swoich stworzeń – naprawdę istniał. To zbyt piękne, aby to odrzucić!
Pełnia człowieczeństwa i ludzkiej wolnej woli ujawnia się najlepiej w chwilach przezwyciężania konieczności przyczynowo-skutkowych, kiedy to siłą własnego ducha wychodzimy ponad prosty determinizm typu akcja-reakcja i np. zamiast nienawidzić nieprzyjaciół, co jest logiczne, zaczynamy ich jednak miłować. To samo odnosi się do wybaczenia zamiast zemsty i kary, a także wyjścia ponad więzy krwi („Któż jest moją matką i którzy są braćmi?”, Mk 3, 34). W politeizmie więzy krwi są absolutyzowane, co prowadzi do odpowiedzialności zbiorowej i wróżd w rodzaju włoskiej vendetty czy albańskiej gjakmarrje. Tu chrześcijański monoteizm bezsprzecznie wykazał swoją moralną wyższość.
Wreszcie zachodni indywidualizm, który tak sobie cenię, jest przecież wytworem czysto chrześcijańskim – wyrósł on z doktryny świętego Augustyna, głoszącej indywidualną odpowiedzialność człowieka przed Bogiem. Moralny i prawny zakaz odpowiedzialności zbiorowej oraz zemsty rodowej w naszej kulturze wypływa z tego właśnie źródła. Dalej rozwinął tę filozofię Duns Szkot, franciszkański mnich, głosząc prymat jednostki nad ogółem, co stało fundamentem wszelkich późniejszych idei praw człowieka i obywatela.
Monoteizmu i politeizmu nie da się jednak pogodzić. Nie pomoże tu nawet kompromisowy henoteizm, nadający jednemu z bogów wyższy status niż pozostałym. Ta forma przejściowa między dwoma systemami wiary nie może być zadowalająca, właśnie dlatego, że jest przejściowa.
Natomiast henoteizm, co warto podkreślić, znakomicie ułatwia powrót katolikom do wiary przedchrześcijańskich Przodków – stanowi ważny stopień pośredni. Utożsamienie Świętowita – Pana Zawsze Świętego z Bogiem Jedynym, czyni wejście w rodzimowierstwo aktem bardziej naturalnym, sprowadzającym się, w pierwszym przybliżeniu, do zmiany sztafażu mitologii żydowskiej na swojską słowiańską. Doceniając więc henoteistyczny wątek w doktrynie Rodzimego Kościoła Polskiego, czego przykładem broszura programowa RKP
Trzeba jednak zaznaczyć, że w głębszym aspekcie problem niezgodności politeizmu z monoteizmem jest nieusuwalny.
Przechodząc od politeizmu do monoteizmu, albo odwrotnie, porzucając monoteizm na rzecz politeizmu, za każdym razem nieodwołalnie tracimy coś cennego. Politeizm wyrasta z naturalnych ludzkich potrzeb, jest blisko realnych aspektów naszego życia. Monoteizm to zawsze wyższa abstrakcja, pociągająca umysły dociekliwe. Trwając przy politeizmie wikłamy się w przyziemne konieczności, stawiając zaś wszystko na monoteizm tracimy człowieczeństwo, czego dobrym przykładem współczesny islam, o którym można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że nie jest bardzo konsekwentnym monoteizmem.
Na gruncie chrześcijańskim najbardziej radykalnym monoteizmem jest kalwinizm, który na tle innych wyznań, stale poszukujących jakiegoś modus vivendi z myślą pogańską, jest zdecydowanie najmniej twórczy. Np. wiele dobrych rzeczy można powiedzieć o Szwajcarii, ale nie to, że kraj ten jest światowym centrum innowacyjności. Monoteizm paraliżuje ludzką aktywność, tym bardziej, im bardziej jest konsekwentny – doktryny predestynacji oraz islamskiego „poddania się” są nieubłagane. Politeizm natomiast ludzką aktywność inspiruje i dodaje nam wiary we własne siły.
Bogowie greccy, choć chyba nikt już nie wierzy w ich osobowe istnienie, nadal pozostają symbolami uniwersalnych ludzkich cnót, dążeń i wartości. Polecić tu muszę znakomity wykład prof. Kamila Kaczmarka z Uniwersytetu Adama Mickiewicza:


Przedstawiona w powyższym wykładzie wizja ocalenia zeświecczonej Europy poprzez jej powrót do przedchrześcijańskiej religii jest naprawdę przekonująca. Faktem jest, że każde odejście od tradycji starożytnej prowadzi do cywilizacyjnej zapaści. Dotyczy to w równej mierze chrześcijaństwa oraz islamu, który w XII wieku, piórem Algazela z Bagdadu „zniszczył filozofów”, czyli wyrzekł się filozofii greckiej, co zapoczątkowało upadek kulturalny islamu i ostatecznie uczyniło tę religię tym, czym dzisiaj jest. Z kolei, każdy powrót do duchowej Hellady oznacza twórczy renesans.
Nie można jednak zgodzić się z drugą częścią prof. Kaczmarka, że monoteizm jest bezwartościowym balastem, w najlepszym razie biernie blokującym rozwój cywilizacji, jeśli akurat zbiegiem politycznych okoliczności nie czyni destrukcji bezpośrednio.
Starożytna filozofia grecka mimo jej wielkich osiągnięć nie dała nam jednak cywilizacji naukowo-technicznej. Nie wierzyła bowiem w postęp. Podlegała typowej dla całego indoeuropejskiego politeizmu koncepcji wiecznego powrotu, koła czasu. Sam Arystoteles nauczał, że wojna trojańska zarówno już była, jak i dopiero będzie. Skoro zaś dzieje ludzkości powtarzały się co do szczegółu, budowa radykalnie nowego świata nie miała sensu. Projektowanie rozmaitych machin przez Archimedesa i Herona było igraszką intelektualną bez szerszego przełożenia na kształt kultury technicznej.
Idea postępu przyszła wraz z bliskowschodnimi koczownikami, dla których czas był linią prostą – od aktu stworzenia do zjednoczenia ze Stwórcą, czyli drogą do Boga. Istnieje bowiem nie tylko, jak mówi prof. Kaczmarek, kultura miasta i kultura pustyni, ale też kultura czasu kolistego i kultura czasu linearnego.
Monoteistyczna myśl żydowska, choć nie mogła zaoferować własnych oryginalnych zdobyczy naukowych, jednak dała myśli greckiej znaczący bodziec, rozwijając grecki krąg czasu we wznoszącą się spiralę postępu. Przynajmniej do momentu kiedy triumfujące nad pokorą chrześcijaństwo nie zaczęło kultury hellenistycznej niszczyć, np. mordując Hypatię z Aleksandrii czy likwidując po 900 latach istnienia platońską Akademię, co poskutkowało wkrótce najciemniejszymi wiekami średniowiecza.
Potem jednak chrześcijaństwo się opamiętało, rozpoczynając renesans karoliński, po czym znów zapamiętało w monoteistycznej ortodoksji, powołując pierwsze formy inkwizycji do walki z Katarami na południu Francji, ale zaraz znów się opamiętało, za pośrednictwem Tomasza z Akwinu przyswajając sobie myśl Arystotelesa, ponownie zapamiętało się w okresie wojen husyckich i piętnastowiecznych polowań na czarownice, opamiętało w renesansie włoskim, zapamiętało w wojnach religijnych i baroku, po czym znów opamiętać się już nie zdołało i poszło na konfrontację z rewolucją oświecenia oraz kolejne, coraz bardziej beznadziejne i żenujące boje – z socjalizmem, nacjonalizmem, modernizmem, postmodernizmem, metodą in vitro, zabawką Hello Kitty…
Patrząc na katolicyzm dziś, patrzymy na agonalne konwulsje wielkiej religii, dramatycznie niezdolnej poradzić sobie intelektualnie i moralnie ze światem współczesnym, demonstrującej albo konformizm, albo bezsilną złość. Reforma katolicyzmu, jak pokazuje półwieczna historia aggiornamento (uwspółcześnienia po II Soborze Watykańskim) jest niewykonalna – prowadzi do kolejnych schizm i rozpadu na coraz mniejsze sekty. Brak reform – to samo.
A więc politeizm!
Jednak politeizm bez myśli chrześcijańskiej, kontestującej społeczny determinizm przyczyna-skutek, to prosta droga do realnego, nie akademickiego jak dotąd, globalnego konfliktu cywilizacji oraz nuklearnej wojny Północ-Południe. Zimna wojna z komunizmem nie przekształciła się w gorącą; poprzestano na „równowadze strachu”, bowiem po obu stronach zabrakło fanatycznej motywacji religijnej. Teraz taka motywacja już będzie. Żaden dialog ani negocjacje wtórnie spoganizowanej Europy ze światem islamu nie będą możliwe. Do pomyślenia jest więc eskalacja przemocy, masowa eksterminacja muzułmanów we Francji, przy której zblednie Holokaust i atomowy odwet krajów Proroka. Tak będzie, jeśli zabraknie chrześcijaństwa.
Lecz monoteizmu z politeizmem pogodzić się nie da! Henoteizm to wciąż jest politeizm. Albo Bóg jest jeden, albo bogów jest wielu – tu nie ma miejsca na żaden kompromis ani żadną „prawdę leżącą pośrodku”. Nie ma środka pomiędzy jeden a wiele!
Problem ten wydaje się ontologicznie nierozstrzygalny, tak samo jak dylemat ateizm – fideizm. Stając więc na gruncie mojej metafizyki zmuszony jestem uznać antynomię politeizm – monoteizm za kolejny przejaw Zasady Zachowania Wolnej Woli, czyli najprościej mówiąc, równowagi metafizycznej umożliwiającej dokonywanie wolnych i równoprawnych wyborów światopoglądowych.
Możliwa więc jest jakaś forma balansu pomiędzy tymi przeciwnościami, poszukiwanie równowagi. Do czasu soboru trydenckiego katolicyzm radził tu sobie ze wszystkich religii najlepiej, trzeba to przyznać, acz za cenę upodobnienia się do swoistego para-politeizmu, choćby za sprawą kultu świętych. Po roku 1563 katolicyzm jednak spetryfikował i stał się cywilizacyjną zawadą, coraz mniejszą w miarę upływu czasu i obtłukiwania kantów na kolejnych historycznych zakrętach, aż do groteskowych pogróżek współczesnych polskich biskupów pod adresem polityków głosujących zgodnie z wolą większości swojego elektoratu w sprawie zapłodnienia in vitro. Przekonamy się teraz jaką siłę oddziaływania ma katolicka ekskomunika wobec grozy niewybrania do Sejmu na następną kadencję…
Odwołanie do Zasady Zachowania Wolnej Woli, choć coś wyjaśnia, nie czyni jednak duchowego rozdarcia pomiędzy politeizmem a monoteizmem mniej bolesnym. Oczywiście, fanatycy i bigoci po obu stronach nie będą tu widzieć żadnego problemu, ale ja zwracam się do ludzi o nieco większej od dogmatyków wrażliwości, inteligencji oraz empatii.
Jest także wiele i coraz więcej osób, które do rodzimowierstwa skłania niechęć lub jakiś osobisty uraz do katolicyzmu i chcąc nie chcąc wnoszą one do RKP swój bagaż gniewu i złości, na których nic pozytywnego zbudować nie można, a co najwyżej zarazić rodzimowierstwo katolickim zaślepieniem i arogancją. Tym ludziom z kolei trzeba uświadomić, że po pierwsze, dla rodzimowierców Jezus Chrystus jest bogiem jednym z wielu, tak samo jak inni bogowie zasługującym na cześć i szacunek, choćby przez wzgląd na obowiązek gościnności – każdy gość może być bogiem i każdy bóg gościem. Po drugie, dylematu politeizm – monoteizm nie da się ani zakrzyczeć, ani zignorować. Żadne fochy tu nie pomogą.
Skoro więc rozum stwierdza tylko, że problem „musi boleć” i dalej okazuje swoją bezsilność, pozostaje nam droga intuicji oraz artystycznego natchnienia. To, czego nie da się zawrzeć w słowach i wyrazić logicznym wywodem, można jeszcze pokazać poprzez sztukę.
Tak więc pewnego zimowego poranka, kiedy moje samotne rozważania nad przedstawionym tutaj dylematem osiągnęły granicę racjonalności, spojrzenie w niebo o wschodzie słońca przyniosło mi wizję Ikony Ładu – obrazu zawierającego symbole rodzimowiercze i chrześcijańskie, współistniejące ze sobą w stanie dynamicznej równowagi.
Opis Ikony Ładu jest następujący: W centrum Ryba wyskakująca z wody i zwrócona w stronę Słońca po prawej stronie, przy czym Słońce zbudowane jest z dwóch kołowrotów swarzycznych – wewnętrzny zwrócony w prawo (jednoczący) i zewnętrzny w lewo (siejący). Woda, z której wyskoczyła ryba po lewej stronie zbiega się w postać kobiecą - tak jakby Ryba wyskoczyła z jej łona w stronę Słońca. Poniżej Ryby deszcz kropli spadających na powierzchnię wody, niżej zielonkawa toń, a w niej twarze Przodków - wesołe i poważne. Powyżej Ryby dwa mijające się ptaki – bocian lecący od Kobiety do Słońca i gołąb w przeciwną stronę. Żeby zachować proporcje i perspektywę: bocian dalej i wyżej, gołąb niżej i bliżej. Z tarczy Słońca wylatuje Orzeł – stylizowany kontur z błękitnych błyskawic. W lewym górnym, nad głową Kobiety gałąź jemioły, w którą powplatano kwiaty – maki i chabry. Kobieta przędzie nić, którą unosi wiatr, a jej koniec bocian trzyma w dziobie. Wszystko razem w intensywnych kolorach.
Nie umiem malować, więc o wykonanie poprosiłem znajomych artystów. Przeznaczeniem Ikony Ładu jest kontemplacja. Nie zamierzam narzucać interpretacji tego obrazu, ani już niczego więcej tłumaczyć.
Kiedy więc wszelkie słowa i rozumowania zawodzą, proponuję posiedzieć przed Ikoną Ładu w skupieniu i ciszy…
Tylko tyle.

Konrad T. Lewandowski
Warszawa, 4-5 kwietnia 2015 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz