środa, 8 kwietnia 2015

Literatura zastraszonych gejów



 Dzisiaj gościnnie pojawił się na moich łamach Konrad T. Lewandowski - bohater eseju z zeszłego tygodnia. Serdecznie zachęcam do przeczytania jego analizy literackiego środowiska gejowskiego. Przy okazji informuję, że zmieniłem tytuł bloga. Niniejszy internetowy periodyk powstał jako wyraz rozczarowania prasą papierową i uznałem, że powinno znaleźć to odbicie w nazwie.





Zawsze dziwiła mnie i nadal nie przestała zadziwiać bezbrzeżna pogarda, jaką literatura głównego nurtu zwykła okazywać polskiej fantastyce. Było to bodaj pierwsze z moich życiowych doświadczeń burzących bezpieczny ład dzieciństwa. Jako 14-15 letni chłopak zaczytywałem się antologią Kroki w nieznane, Aldisem, Harrisonem, Silverbergiem, Lemem i oto nagle, z tego powodu ktoś traktuje mnie jak wioskowego głupka, poklepując przy tym protekcjonalnie po ramieniu. 

Jako młody pisarz i publicysta walczyłem z tym nastawieniem z dziką pasją. Była to pierwsza rzecz, od której chciałem zacząć zmienianie świata na lepsze. Na początku 1993 roku wpadłem na pomysł statystycznego opracowania bibliografii polskich opowiadań fantastycznych, zamieszczonych na końcu antologii Jawnogrzesznica (Przedświt, 1991). Po szaleńczej, nieprzespanej nocy, kiedy nad plikiem gryzmolonych w natchnieniu tabel i wykresów zastał mnie świt, zdawało mi się, że znalazłem wreszcie odpowiedni klucz do naprawy rzeczywistości. 

Udało mi się pokazać moment eksplozji polskich twórczości fantastycznej, który zaistniał na przełomie lat 1982/83. Liczba debiutów literackich oraz opublikowanych utworów wzrosła z roku na rok pięciokrotnie, po czym po przejściu szczytu tej fali, w drugiej połowie lat 80. liczba debiutów wróciła do poprzedniego stanu, natomiast poziom publikacji ustabilizował się na poziomie trzykrotnie wyższym od wyjściowego. Socjologiczno-literacki fenomen został przyłapany na gorącym uczynku! Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak się robi humanistyczne doktoraty, ale odkrycie stanowiące „znaczący wkład w naukę” zostało dokonane. Miałem w życiu takich pomysłów jeszcze kilka; tego, że nie dano mi ich pogłębić, niech się wstydzi akademicki feudalizm.

Wtedy uważałem, że znalazłem wreszcie dowód rozstrzygający (milcząco zakładając, że dowody coś rozstrzygają), że fantastyka polska nie jest zabawą wioskowych głupków, nie jest ekspiacyjną ucieczką od rzeczywistości, świadectwem niedojrzałości, ale żywotną częścią narodowej kultury, reagującą na to co naprawdę ważne – artykulacją emocji, opisem i osądem świata, a mówiąc krótko: wypowiedzeniem prawdy, czyli literaturą. I odtąd nie ma już powodu, aby protekcjonalnie poklepywać nas fantastów po ramieniu. Zaobserwowałem i pokazałem wybuch literackiej supernowej – moment narodzin polskiej fantastyki socjologicznej, tzw. „szkoły Zajdla”. Teraz pozostawało tylko przekazać to olśnienie innym, zwłaszcza zaś krytykom głównego nurtu literatury, aby się opamiętali.

W „Nowej Fantastyce” poszło łatwo. Moje papierzyska wywołały entuzjazm. W okamgnieniu przestałem być jednym z dziesiątków grafomanów z pretensjami, szturmujących redakcję z ulicy, a dostąpiłem zaszczytu picia piwa z Redaktorami na pokojach. Chłopaki z „Klubu Tfurcuf” (Ziemkiewicz, Kołodziejczak & Co.), którzy wydali Jawnogrzesznicę i przygotowali bazową bibliografię, z jednej strony zżymali się, że takie odkrycie przeszło im koło nosa, z drugiej podwód do środowiskowej dumy był tak wielki, że osobiste animozje ucichły.

Pozostawało zawiadomić prominentnych krytyków głównonurtowych i wielkodusznie przyjąć z ich strony przeprosiny, gratulacje oraz zaproszenia na dużą wódkę, pijaną częściej niż piwo w tamtych rejonach literatury. Redakcja „NF” dała mi na to zielone światło, błogosławieństwo, firmowy patronat oraz paczkę egzemplarzy antologii Co większe muchy, w charakterze daru pokoju dla odwiedzanych tuzów krytyki. No i zaczęły się jaja jak berety!

Dokładne sprawozdanie z tych peregrynacji, wraz z ogłoszeniem odkrycia, ukazało się latem w „NF” 7/1993, pod wszystko mówiącym tytułem Stary krytyk mocno śpi. Zanim doszło do tej publikacji, przez tygodnik „Film” przetoczyła się burza, spowodowana moją wizytą w redakcji „Literatury” i spotkaniem z Krzysztofem Mętrakiem i Lechem Żulińskim. To lądowanie na planecie Główny Nurt skończyło się starciem z tubylcami, z przyczyn dla takich sytuacji typowych – kulturowe nieporozumienie i błędne rozpoznanie intencji. Ja, przybywający w pokoju misjonarz fantastyki, z ewangelią i Księgą Objawień w ręku, omal nie zostałem tam zjedzony żywcem. Dzidy felietonów poszły w ruch. Najpierw, już bodaj parę dni po fakcie objechał mnie Mętrak w felietonie W oblężonej twierdzy („Film” nr 11, 21 marca 1993), w którym powtórzone zostały wszystkie najgorsze stereotypy odnośnie fantastyki i fantastów plus parę szyderstw pod moim adresem osobiście: „po 27 latach kariery redaktorskiej poznałem pierwszego faceta, który przyszedł do pisma nie po to, by coś drukować, ale po to, by wyznać, że drukować nie ma najmniejszego zamiaru, a przy okazji redaktorów zwymyślać” – stwierdzenie zabawne i nieprawdziwe, jak mówiłem, skutek nieporozumienia. Mętrak chyba w ogóle nic zrozumieć nie chciał, bo wszystko co powiedziałem zredukowało mu się do konkluzji: getto fantastów cierpi na syndrom oblężonej  twierdzy!

Replikował Maciej Parowski artykułem „Dziwak” (że to niby ja), wydrukowanym dwa miesiące później („Film” nr 19, 16 maja 1993): „Dziwak nie zjawił się u Mętraka przypadkiem. (…) Dziwak wyliczył, że w latach 80. debiutowało w gatunku SF ponad dwieście polskich piór, rzecz wygląda więc na socjologicznie znaczącą (…) Nie zaliczyłeś testu na otwartość Krzysztofie Mętraku”.

Wsparcie dostałem też w „Polityce”, gdzie tydzień później Tadeusz Komendant napisał: „aktywność literacka młodego pokolenia skierowała się na inne, ignorowane przez literaturę wysoką obszary – na teren fantastyki (…) powstały tam rzeczy godne uwagi miłośnika literatury wysokiej”. Do tego osobiste podziękowania pod moim adresem za przekazanie informacji, „które stanowiły dla mnie rewelację”. („Polityka” 21/1993, Wieża z kości słoniowej. Ucieczka z cesarstwa literatury).

Przyjaźnie potraktowano mnie także w redakcji „Res Publica – Nowa”, gdzie najpierw Marek Zaleski, zobaczywszy co przyniosłem, przyznał się do błędu, a potem wraz z samym naczelnym Marcinem Królem zachęcali mnie do podjęcia współpracy z nimi. Tak od razu nie byłem na to gotowy, później jednak powstał tekst o mechanice kwantowej i metafizyce Sposoby nieistnienia smoków („RPN”, listopad 2000 r.) – wywiad z profesorem Bogdanem Mielnikiem, stanowiący istotny etap tworzenia mojej teorii metafizycznej, opublikowanej w Pochwale herezji (2008).

Zatem pomijając jedną rafę i pierwsze koty za płoty, parłem jednak do przodu, przekonany, że reformuję świat literatury polskiej. Wydawało mi się, że poprzedzona prasową burzą lipcowa publikacja głównego tekstu w „Nowej Fantastyce” będzie przełomem, który otworzy oczy sceptykom i od tej pory już nic w tej materii nie będzie takie samo. 

„Zobaczcie, to jest nasz Miś!”

Jakże to leciało u Barei... Impet publicystyczny miałem tym większy, że równocześnie drukowany był w „NF” mój cykl Alternatywy ewolucji, który wzbudził zachwyt czytelników oraz samego Stanisława Lema, na co mam dowód w postaci autografu i wypowiedzi Mistrza w „Machinie” z lipca 2000 roku: „widzę, że w panu siedzi zapoznany hipotezotwórca”.

Podsumowując, miałem wtedy 27 lat, żonę i roczne dziecko, dwie wydane książki fantasy, zaczynałem pisać cykl opowiadań o redaktorze Tomaszewskim, a jako publicysta „Nowej Fantastyki” ruszałem z posad bryłę tego świata. I, mój Boże!, jakżeż wtedy smakowało piwo „Żywiec”, pite w ogródku na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, z litrowego kufla wzniesionego pod słońce. Do tej pory mam w oczach ten złoty błysk, a w ustach smak… 

A potem artykuł wyszedł i przeminął. Nie stało się nic. Mimo że dopilnowałem, aby wszyscy zainteresowani dostali egzemplarze autorskie. Czekałem, nasłuchiwałem. Nic. Nikt nie woła… Dlaczego? 

Owszem, czytelnicy „NF” docenili, dla wielu osób do dziś Stary krytyk mocno śpi to artykuł-legenda, żeby nie powiedzieć kultowy. Starzy fantaści wciąż go wspominają, ale to już li tylko środowiskowa ciekawostka. Dlaczego? Z całym moim niebagatelnym przecież dokonaniem, szczyptą geniuszu i szczerym entuzjazmem rozbiłem się o jakąś litą ścianę, z której struktury i istoty zrazu nie zdawałem sobie sprawy. 

Nie bolało. Czy raczej nie uświadamiałem sobie tego, że boli. Eksplodowałem wtedy jak raca kolejnymi szalonymi pomysłami, pisałem dla kilkunastu redakcji, urodziło mi się drugie dziecko, zdobywałem Nagrodę Zajdla – w tym szalonym pędzie twórczej płodności nie miałem nawet czasu przejmować się niepowodzeniami.

Żyłem w pędzie i dopiero w nowym wieku, wraz z zachodzącymi przemianami obyczajowymi zaczęły stopniowo docierać do mnie informacje istotne dla wyjaśnienia dlaczego moje wielkie i czyste przedsięwzięcie z 1993 roku zakończyło się fiaskiem. Przesączały się kolejne wzmianki, że ten, ten, tamten i jeszcze ów z grona Wielkich z Parnasu to homoseksualiści, aż wreszcie ilość przeszła w jakość. Gdzieś pod koniec 2013 roku doznałem posępnego olśnienia.

Ci krytycy to geje!

Wcześniej, bo w 2010 roku, sprawy dotknął Rafał A. Ziemkiewicz, swoim zwyczajem jednak obrzydliwie rzecz upraszając. Mam na myśli felieton Homo-kariera Marka Hłaski, ogłoszony w „Rzeczpospolitej” 9 stycznia 2010. RAZ insynuował tam, bo dowodów nie mógł mieć żadnych, a tylko same przesłanki (ludzie tej subtelnej różnicy nie dostrzegają), że Marek Hłasko zrobił karierę literacką dlatego że, tu zacytują hrabiego Fredrę: „dawał dupy pederastom”. Tak jak James Dean, któremu też Ziemkiewicz okiem sokolim pod kołdrę zajrzał i co trzeba wypatrzył. 

Z faktu, że prominentni twórcy i redaktorzy prasy literackiej PRL byli homoseksualistami – Iwaszkiewicz, Stryjkowski, Bereza, Andrzejewski, Głowiński, Krzeczkowski, Hertz, Mach, Białoszewski i z pewnością wielu innych pomniejszych, Rafał Ziemkiewicz wysnuł uogólniony wniosek o „elicie zboczeńców”, która zdominowała jakoby życie kulturalne III RP i stała się „moralnymi autorytetami”. Totalny brak logiki i przeczenie sobie, bo przecież z innych dzieł RAZ-a wiadomo niezbicie, że autorytety w III RP kreował był Adam Michnik, który jak dotąd coming out nie zrobił, a nawet są podstawy domniemywać, że woli kobiety. Jak zwykle, odkrywszy jakiś okruch prawdy o naszej rzeczywistości Ziemkiewicz robi z niego toporny cep do młócenia „polactwa”, z czego nie ma ziarna, a same paździerze i wierszówki. 

Chciałbym rzecz rozważyć na znacznie wyższym poziomie subtelności, ale najpierw dygresja.
Różnie można się na temat mojego talentu literackiego wypowiadać, ale jedną cechę, uprawniającą mnie do nazywania się pisarzem mam na pewno. Mianowicie wrodzony słuch do fałszu w literaturze. To za jego sprawą, choć lektury szkolne czytałem zawsze sumiennie, zrobiłem jeden wyjątek i z irracjonalnym, nie dającym się podówczas zwerbalizować, ale zupełnie przemożnym obrzydzeniem rzuciłem Bratnego Kolumbowie rocznik 20, po doczytaniu tego czegoś do osiemnastej strony. Niby to prawda historyczna, a wszystko tam skłamane do szpiku, do gruntu, dna cna. Wolałem dwóję z polskiego niż ten obłudny syf czytać. Dwói co prawda nie dostałem, wyłgałem się na odpytywaniu, bo słuchałem co wcześniej mówili inni, ale Romanowi Bratnemu miałem i dotąd mam do powiedzenia tylko dwa słowa: „precz szatanie!”.

Podobny zgryz, choć nie tak intensywny miałem przy Pannach z Wilka Iwaszkiewicza, które doczytałem do końca, ale z dojmującym przekonaniem, że to opowiadanie wcale nie jest o tym, o czym mi mówiono, że jest. Jaka tam „opowieść o przemijaniu” czy o „straconych szansach”…? Wolne żarty! Zadziwiało mnie jak można o seksie z kobietą pisać z tak zdystansowaną nonszalancją: „szybko wchłonęła w siebie wszystko” i jeszcze, że główny bohater w ogólnym zamieszaniu „zapomniał się ożenić”, ot błahostka wyleciała mu z głowy… Tu mi dźwięczał jakiś fałsz, wykręt, ezopowe niedopowiedzenie w najlepszym razie. 

Zrozumienie przyszło na fali wspomnianych wyżej przemian obyczajowych aktualnego stulecia – Panny z Wilka są o przeżywaniu żałoby przez geja po utracie partnera! Jest to nam wyraźnie napisane, jeśli czytać pod tym kątem. „Zmarły przyjaciel” jest dobrym księdzem, żeby sobie kto czego nie pomyślał… Wszystkie wskazówki dotyczące realiów są w tym tekście starannie zamaskowane, z wyjątkiem emocji przeżywanych. Ten cały pokraczny, otaczający Wiktora Rubena babiniec to zmyłka dla obyczajowego cenzora.
Kogo stracił w 1932 roku „blisko czterdziestoletni” Iwaszkiewicz – niech biografowie domniemują. Mnie jeszcze na chwilę zmyliła przedwojenna data wydania. Nie widziałem związku z realiami powojennymi. Ta sama była jednak obyczajowość, panująca w II RP i PRL. Wprawdzie sam homoseksualizm nie był już ani wtedy przestępstwem kryminalnym, ale wciąż oznaczał wyrok śmierci cywilnej. Ujawnienie oznaczało pożegnanie z wszelkimi funkcjami, urzędami i zaszczytami publicznymi.

Jak się należało do elity i parnasu było czego się bać. Zwłaszcza, że władza lubiła gnoić demonstracyjnie i dla postrachu, vide przypadek Jerzego Nasierowskiego. Ludzie o tej orientacji, zwłaszcza należący do elity mieli więcej niż inni powodów aby z władzą nie zadzierać. Choć były chwalebne wyjątki, że wspomnę Pawła Hertza. 

Czy naprawdę strach?

Nie mogli pisać prawdy, ani pisać o tym co naprawdę ważne. Nie mogli wydrukować takich tekstów innym. Nie mogli i nie chcieli. W końcu wmówili sobie i wszystkim wokół, że służą czemuś lepszemu, większemu, owemu „wysokiemu artyzmowi”, o którym tylko oni wiedzieli, albo raczej udawali, że wiedzą co to naprawdę jest i udzielali koncesji literackich według swojego widzimisię. Czy bali się postąpić inaczej, bo mieli więcej niż inni do stracenia?

W odróżnieniu od Ziemkiewicza zastanowię się nad pytaniem, czy naprawdę strach był ich główną motywacją? W większości wyliczeni powyżej arcygeje literatury polskiej byli bohaterami wojennymi. Za samo to RAZ winien im szacunek. Zwłaszcza, że sam jest zwykłym tchórzem i pieczeniarzem, co stwierdzam z całą odpowiedzialnością na podstawie dwudziestu ośmiu lat osobistej znajomości. 

Przypomina się film Zakazane piosenki, a w nim postać trwożliwego lokatora, który stale mawiał: „ja się nie boję, ja jestem tylko ostrożny!”, a jak przychodzi do Powstania facet wyciąga szmajsera z pianina. Podejrzewam, że nasi arcygeje też z początku chcieli tylko być ostrożni i ta ostrożność z czasem stała się ich drugą naturą, która wypaczyła im widzenie świata i literatury. 

Mam dysonans poznawczy, kiedy czytam o Henryku Berezie: „żołnierz Armii Krajowej w latach 1943-44” i tego dzielnego nastolatka zestawiam z człowiekiem, którego spotkałem osobiście pół wieku później. Który to wypowiadając się do „Starego krytyka” zionął na mnie całkowitą pogardą do tego, w co wierzyłem i wciąż wierzę: „Język fantastyki uznaje jednoznaczność informacji, tymczasem logiczny język nie jest zaletą literatury, gdyż ona musi używać języka poetyckiego. (…) Niby-uczeni od nauk technicznych nie są w stanie tworzyć literatury. (…) Nie mam dobrego zdania o Zajdlu, powodem jest materia językowa, którą się posługuje” (wypowiedź autoryzowana).

Bereza pił tutaj do faktu, że bardzo wielu autorów piszących wtedy polską fantastykę miało wykształcenie wyższe techniczne. Nie docenił całego pokoleniowego trendu lat 50. i 60., kiedy to ludzie o zainteresowaniach humanistycznych wybierali studia politechniczne, żeby uniknąć komunistycznej indoktrynacji. Nie wiedział, ile poezji może się kryć w równaniach różniczkowych. Zapomniał, że jasność myślenia, sprawiedliwość osądu i prawda wypowiedziana w oczy – są cnotami. Pochłonął go fałszywy „artyzm”, zaś antysystemowa mimikra stała się jego drugą skórą.

Ten guru krytyki głównonurtowej mówił mi: „Literatura z ambicjami odrzuca gotową wiedzę. Ona jest poznaniem, a nie sprzedawaniem poznanego. Poeta poznaje świat pisząc” („Stary krytyk…”). Jednak co to za wiedza, zapytam teraz, której nie da się zakomunikować jasno i otwarcie? To nie jest żadna wiedza, tylko zwykłe mętniactwo! 

Cóż to za literatura, która nie uznaje mówienia o tym, co boli, co ważne, co nagli?! Jakim prawem jakiś krytyk śmie się stawiać w roli Boga i mówić nam, co mamy przeżywać oraz jak to artykułować? Cóż to za „artyzm”, który nie obchodzi nikogo z wyjątkiem paru wyalienowanych gejów ze zmanierowanym przerostem gustów estetycznych. Ten estetyczny manieryzm, który nie raz, nie dwa u znajomych gejów obserwowałem uważam za znacznie istotniejszy niż lęk, powód wypaczenia polskiej literatury. Na tej samej zasadzie, jak sądzę, homoseksualni kreatorzy mody zrobili ze swoich modelek anorektyczne wieszaki do ubrań. 

Tylko cisza…

W Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie stał kiedyś, może stoi tam jeszcze, wielki regał wypełniony egzemplarzami „Twórczości” z okresu bodaj całego PRL. Pamiętam jak kontemplowałem go w niemym zadziwieniu. Myślałem sobie, rany, ileż to numerów, ile tekstów! Ileż myśli! Ilu ludzi! Ale dlaczego ja nic o nich nie słyszałem?!

No prawie nic, wiedziałem, że drukował tam Andrzej Ziemiański powieść Miecz Orientu, ale nie wiedziałem, w którym numerze, a szukać na ślep igły w tym stogu „artyzmu” było nie sposób. Taką oto górę literatury wylansował Henryk Bereza w swoim „prestiżowym czasopiśmie”. I co niej wynikło?
Powie ktoś, żem ignorant. Prawda, nigdy nie otworzyłem ani jednego numeru „Twórczości”, by coś w niej przeczytać, ale czy musiałem? Nie muszę się tłumaczyć z moich gustów, to raz. Po drugie, ważniejsze, nigdy i nigdzie, w młodości i całym życiu nie dostałem wskazówki, że jest tam coś, co warto przeczytać. Wyjąwszy wspomniany wyżej przypadek Ziemiańskiego, który zresztą napisał ten Miecz Orientu, żeby sobie z Berezy zakpić, pokazać, że fantasta, jak zechce, też potrafi bredzić artystycznie w głównonurtowym stylu. Nie tylko mnie irytowało zadufanie tego środowiska.

Zatem nigdy nie dotarła do mnie żadna plotka czy mem: „stary, weź znajdź to i poczytaj, ale jazda!” Miesięcznik Berezy dla mnie nigdy nie żył. Zawsze był dinozaurem z makulatury, wzbudzającym te same uczucia co szkielet brontozaura ujrzany nagle w całej okazałości. I powtórzę: dokładnie tyle samo było w nim życia!

„Nowa Fantastyka” i „Lampa” Pawła Dunin-Wąsowicza, choć wzięte razem i zestawione z kolekcją „Twórczości” wypadłyby przy niej jak kot przy koniu, dały światu Sapkowskiego i Masłowską. Naiwny, młodzieżowy „Przegląd Techniczny” dał Janusza Zajdla, w czym nieśmiertelna zasługa Zbigniewa Przyrowskiego, który młodego chłopaka, mnącego w dłoniach maszynopis z opowiadaniem o kosmolotach i robotach nie wyrzucił za drzwi, co Bereza uczyniłby bez wahania.
Co, kogo, jakie autentyczne objawienia, diagnozy, spełnienia dawała ta wysoce artystowska „Twórczość”? Ćwokiem nie jestem, jakieś nazwiska mi się o uszy obiły – Orłoś, Słyk… Zważywszy samą erudycję, wiedzieć wiem, lecz co z tego, skoro nigdy razem z nimi nie szepnięto mi komunikatu: „przeczytaj, warto!”? Co więcej, nigdy nikt przy piwie nie rzucił przy mnie zakręconym cytatem, nie zwrócił się do mnie kodem kulturowym zaczerpniętym z tego źródła.

O mój biedny, gejowski „artyzmie”!

Gdybyś ty oddał fantastyce co jej… Proszę mi tu nie wypominać, że obecnie fantastyka polska jest w kryzysie. Fakt, jest. Żre własny ogon, popada w popularne kalki, porzuciła rozum dla emocji, namysł SF dla amoku fantasy. Chwilami zdaje się, że nasza fantastyka wróciła do swoich tandetnych, efekciarsko-jarmarcznych korzeni. Jednak światełko zapalone przez Janusza Zajdla wciąż mruga. Chociaż dzisiaj stare zarzuty głównego nurtu zdają się potwierdzać, kiedyś były kłamstwem i psim obowiązkiem każdego uczciwego krytyka literackiego jest to przyznać! Paweł Dunin-Wąsowicz zrobił to w książce krytycznej Oko smoka („Lampa i Iskra Boża”, 2000), innych zabrakło.

W 1993 roku nie wiedziałem, że rozmawiając z Henrykiem Berezą i Michałem Głowińskim, rozmawiam z gejami. Nie umiałem jeszcze czytać ich mowy ciała, chociaż zachowanie prof. Głowińskiego mnie intrygowało – jego głębokie wycofanie i fakt, że poczęstował mnie upieczonym własnoręcznie ciastem, zauważyłem też, że mieszka sam. Powiedziałem wtedy swoje, a w ramach odpowiedzi zanotowałem parę wymijających frazesów. Konwersacji nie było, jak mawiał Franc Fiszer.

Potem jeszcze czytałem Głowińskiego Mity przebrane i tu znów jak wcześniej u Iwaszkiewicza uderzyła mnie skłonność do owijania myśli w bawełnę – ów nieszczęsny „artyzm” przeniesiony dla odmiany w dziedzinę naukowej eseistyki. Żal, żal, żal.

Krótko mówiąc, z całej tej „Twórczości” udało mi się przekabacić jedynie Tadeusza Komendanta, a i to jak sądzę, kurtuazyjnie i tylko na chwilę. Trafiłem na chiński mur ukryty we mgle. Teraz już wiem, jaką orientację seksualną miały jego cegły i że spiętrzyły je tam realia społeczno-polityczne, a nie ręka mądrego architekta.
Rafał Ziemkiewicz z właściwą sobie afirmacją argumentów pasujących mu pod tezę cytuje Leszka Proroka, który gejów obecnych literaturze PRL nazwał „najbardziej wpływową mafią”. Być może Prorok wiedział co mówi, może przemawiała przez niego ostra homofobia. Wypadałoby temat podrążyć, a nie tak od razu cytować z nożem w zębach. Ja bym jednak Iwaszkiewicza i jego kolegów tak łatwo o złą wolę nie oskarżał. To co zepsuli, zepsuli jak sądzę wpółświadomie. Nie wykluczam, że jakieś serwituty analne mogły w polskich karierach literackich odgrywać rolę, myślę jednak, że przeważały motywy ogólnoludzkie – chęć świętego spokoju, odwaga przemijająca z wiekiem, przywiązanie do luksusu, osobistej ważności, lenistwo, rutyna, zwykły konformizm. Może i u gejów tamtych lat ten konformizm istotnie był powyżej dość wysokiej społecznej średniej, ale o tchórzliwą służalczość w tej samej proporcji, weteranów AK i Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata podejrzewać nie będę!

Bóg i Historia ich już osądzili. Sprawiedliwy wyrok nieistotności na większą część ich dzieła życia został wydany. Im więc popiół, Januszowi Zajdlowi, Zbigniewowi Przyrowskiemu diament!

Konrad T. Lewandowski

Podobny artykuł:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz