wtorek, 14 kwietnia 2015

O westernie, który złamał schemat

Trudno wskazać bardziej amerykański gatunek filmowy niż western - może poza opowieściami o superbohaterach. A jednak najwięcej zawdzięcza europejskim, a właściwie włoskim twórcom. 

Pierwsze dekady powojenne to złote lata włoskiego kina. Włoski neorealizm wywarł ogromny wpływ na twórców na całym świecie, w tym także na przedstawicieli polskiej szkoły filmowej. Bez współpracy z włoskimi filmowcami nie powstałyby takie amerykańskie superprodukcje, jak El Cyd czy Ben Hur. Szarą eminencją włoskiej kinematografii był Michał Waszyński. Brzmi swojsko? Słusznie, bo to był Żyd z Kowna, który w przedwojennej Polsce zrobił zawrotną karierę: zaczynał jako goniec w wytwórni filmowej Sfinks, by szybko zostać jednym z najpłodniejszych polskich reżyserów. Podczas II wojny światowej wraz z II Korpusem generała Andersa trafił do Włoch i już tam został. To jemu zawdzięczamy szereg produkcji, w także i wyżej wspomniane. Jemu też zawdzięczamy odkrycie... Audrey Hepburn! Jemu wreszcie włoscy reżyserzy zawdzięczają możność produkowania filmów w Hiszpanii, gdzie było tanio i nie brakowało statystów. Jak się jemu - gejowi i Żydowi zarazem - udawała sztuka robienia interesów z hiszpańską prawicową juntą i Watykanem, to temat na inną opowieść.

Wydawało się, że zafascynowany Ameryką młody reżyser Sergio Leone pozostanie jedynie zdolnym rzemieślnikiem. Debiutował na początku lat 60. produkcją Kolos z Rodos. Był to akurat moment zmierzchu mody na starożytność, jaka panowała przez zeszłą dekadę. Mająca tarapaty finansowe wytwórnia Cinecittà musiała znaleźć inny temat. Postawiła na westerny.

W 1964 Leone nakręcił Za garść dolarów - opowieść o dobrym rewolwerowcu, który przybywa znikąd do amerykańskiego miasteczka, wstrząsanego wojną dwóch gangów. Film niezbyt był oddalony od schematów z klasycznych westernów, a co więcej plagiatu doszukał się w nim japoński reżyser Akira Kurosawa. Zauważył, że fabuła podejrzanie przypomina jego film Straż przyboczna, którego akcja toczyła się w średniowiecznej Japonii. Wytoczył proces i wygrał. Nie była to zresztą pierwsza sytuacja, kiedy jego film osadzony w tychże realiach został przerobiony na western; wcześniej taki los spotkał jego Siedmiu samurajów, którzy posłużyli za inspirację dla... Siedmiu wspaniałych!

Za garść do dolarów i nakręcony rok później Za kilka dolarów więcej nie zwiastowały przełomu. Zwracały uwagę aktorstwem: może i Clint Eastwood miał tylko dwie miny (w kapeluszu i bez), jak twierdził Leone, ale idealnie pasował do powierzanych mu ról. To one właśnie przyniosły mu sławę. Nie można była przejść obojętnie wobec wspaniale nakręconych zdjęć. Miały wspaniałą muzykę - to właśnie od westernów Leone'a zaczyna się kariera kompozytora muzyki filmowej Ennio Moricone'ego, zresztą jego kolegi ze szkolnej ławki.

A jednak z jakiegoś powodu Leone nie miał odwagi opuścić czarno-białej wizję świata na Dzikim Zachodzie. Dokonał tego dopiero w swoim trzecim westernie - Dobry, zły i brzydki. Łączył w nim doskonałą robotę filmową wraz z śmiałym wyjściem poza wszelkie schematy westernu.



Wbrew tytułowi próżno szukać w tym filmie dobrych. Główni bohaterowie to przestępcy, nie wzdragający się przed zabójstwem, oszustwem czy kradzieżą. Co już zupełnie rzadko spotykane, pozbawieni są nawet jakiegoś szczątkowego kodeksu honorowego, a jedyną ich motywacją jest chęć zysku. To sprawia, że rywalizacja trójki bohaterów o naprawdę duże pieniądze jest tak fascynująca - bo można się spodziewać naprawdę wszystkiego.

Dobry, zły i brzydki to przykład doskonałego połączenia muzyki i obrazu. Reżyser odtwarzał na planie muzykę Morricone'ego, tak by aktorzy mogli zharmonizować wraz z nią swoją grę. Widać to zwłaszcza w finałowej scenie pojedynku. Nawet jeśli ktoś nie widział filmu, polecam ją obejrzeć jako przykład mistrzowskiej roboty filmowej. Film jest tak zaskakujący, że obejrzenie poniższego klipu z pewnością nie zepsuje późniejszego seansu całości, do czego zachęcam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz