Dzisiaj prezentuję drugi już występ gościnny na moim blogu. Tym razem Konrad T. Lewandowski opowie o swoich perturbacjach z systemami religijnymi w drodze do Ładu...
Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, od Formy do Formy, narzucanych z przemieszania Form zewnętrznych, cudzych… Aż może przyjdzie taki moment w starości, albo i już na łożu śmierci, gdy spojrzawszy wstecz, ujrzymy skończony kształt naszego życia i dopiero zaskoczy nas ta figura: co za maszkara, co za bohomaz, bryła chaosu i przypadku, bez sensu, bez celu, bez znaczenia, bez piękna.Jacek Dukaj, Inne pieśni
Powyższy fragment powieści jest jednym z
najważniejszych cytatów literackich w moim życiu. Przestrogą, która głęboko
zapadła mi w pamięć. Przypominam go sobie ilekroć przychodzi mi zmienić pogląd
na jakąś sprawę, i stawiam sobie wtedy pytanie: Myliłem się dotąd, czy mylę się
dopiero teraz, ulegając wpływowi zewnętrznych okoliczności? Ile jest we mnie
podświadomego konformizmu? Na ile moja pewność wewnętrznej autonomii jest
złudzeniem?
Problem ten stanął przede mną szczególnie
jaskrawo, kiedy przyszło mi, w moim życiu, dotychczas ortodoksyjnego
chrześcijanina, odkryć i dowartościować politeizm. Był to długi proces,
zaczynający się od prywatnej znajomości z Tomaszem Szczepańskim (ps. Barnim
Regalica), która zaczęła się w roku 1997 lub 1998. Potem przyjmowałem jego
zaproszenia na odczyty i wykłady, organizowane przez stowarzyszenie „Niklot”,
którego prezesem jest Szczepański. Tam poznałem Szymona Kulina, który z kolei
zaprosił mnie na obchody święta Kupały w mazowieckim chramie Świętowita w Nowej
Wsi Warszawskiej, w czerwcu 2010 roku. Wtedy pierwszy raz wziąłem udział w
obrzędzie rodzimowierczym. Stopniowo poznawałem ludzi z Rodzimego Kościoła
Polskiego (RKP), stawałem się sympatykiem tej organizacji, aż wreszcie
postanowiłem wesprzeć cały ten ruch jako pisarz i filozof.
Uważam, że religia jest emocją nieodłączną od
ludzkiej psychiki. Emocja ta odwiecznie, we wszystkich kulturach szuka dla
siebie form racjonalizacji i ekspresji. Nie jest ona obca nawet ateistom,
którzy w większości przypadków określają się na kontrze do religii dominującej
w ich otoczeniu, natomiast pozostając tylko i wyłącznie we własnym
towarzystwie, prędzej czy później zainicjowaliby jakiś kult, a przynajmniej
połowa z nich, żeby druga połowa mogła dalej kontestować tę pierwszą. Religia
zawsze musi być i zawsze będzie. Pytanie jaka?
Zostałem wychowany jako katolik, łącznie z
bierzmowaniem i maturą z religii. Później przez kilka lat deklarowałem się jako
ateista, aby znów powrócić do wiary jako luteranin. Konwersji dokonałem w 1992
roku i w tym obrządku wziąłem ślub kościelny oraz wychowałem dwie córki. Przez
dwie dekady o kościele ewangelicko-augsburskim mówiłem z przekonaniem „mój
kościół” i czułem się w nim naprawdę dobrze. W 1998 roku rozpocząłem studia
doktoranckie na wydziale filozofii chrześcijańskiej Uniwersytetu Kardynała
Stefana Wyszyńskiego, więc przełom wieków przyszło mi przeżyć na pograniczu obu
kościołów, co wspominam bardzo pozytywnie. Byłem zdeklarowanym ekumenistą
(teraz już bardziej synkretystą), acz do religii niechrześcijańskich odnosiłem
się nieprzychylnie – stanowczo krytykowałem hinduizm, buddyzm, islam i
eklektyzm New Age.
Zarazem jednak czegoś mi brakowało.
Chrześcijaństwo nie zaspokajało mojej potrzeby więzi z przodkami i bohaterami
oraz rytmami natury. Początkowo próbowałem sobie z tym radzić na swój sposób.
Na przykład, wyszukiwałem na cmentarzach wojskowych groby żołnierzy poległych w
tym samym wieku, który ja akurat miałem i zapalałem im znicze. Zawsze też
odczuwałem silną potrzebę spędzenia przy ognisku wieczoru w dniu przesilenia
letniego, czyli Kupały. Chodziłem wtedy na warszawskie Pola Mokotowskie i
szukałem pubu, przed którym palono ogień i siadałem tam z piwem. Czułem jednak,
że to namiastka. Dopiero teraz, odkąd spędzam Kupałę w chramie mazowieckim, mam
wrażenie że jestem tam, gdzie powinienem być.
Spotkanie z rodzimowierstwem wypełniło
zatem bardzo istotny brak w mojej duchowości, ale z drugiej strony przyprawiło
mnie o poważny konflikt sumienia. Pojawił się problem, jak pogodzić protestantyzm,
dla którego nie do przyjęcia jest nawet pozabiblijna tradycja katolicka, z
faktycznym praktykowaniem pogaństwa?
Początkowo więc mój udział w obrzędach
rodzimowierczych tłumaczyłem sobie jako działalność sentymentalno-etnograficzną
oraz oddawanie szacunku przedchrześcijańskim Przodkom, którzy na szacunek
niewątpliwie zasługują, a nie sposób było tego zrobić w ramach kościoła
ewangelicko-augsburskiego. W osobowe istnienie bogów słowiańskich oczywiście
nie wierzyłem. Sprowadzałem zatem rodzimowierstwo do kultu przodków i czystej
społecznej funkcji religii, czyli spotkań ludzi pragnących razem zrobić coś
większego od nich samych.
Równocześnie jednak w całym fermencie ruchu
rodzimowierczego uderzała mnie analogia z czasami Reformacji – duchowych
poszukiwań, powrotu do korzeni wiary oraz obcowania z religią in statu nascendi, czyli w momencie jej
tworzenia się oraz romantycznego określania tożsamości. Bardzo to było
protestanckie z ducha i zarazem o taki sam protest przeciwko katolickiej
deprawacji i arogancji tutaj też chodzi. Przynajmniej w warunkach polskich,
gdzie zadufanie katolickiego kleru skłania do rodzimowierstwa z roku na rok
coraz więcej młodych ludzi. Niektórzy przemierzają pół Polski, aby dotrzeć do
chramu na świąteczny obrzęd lub poprosić o postrzyżyny. Paradoksalnie więc jako
protestant poczułem się w RKP niczym ryba w wodzie!
A to wszystko w sytuacji kiedy prawdziwy
protestantyzm usycha. Wielkim szokiem i dysonansem poznawczym były dla mnie
dyskusje na forum Protestanci.info, w których uczestniczyłem w latach 2008-11.
Przybyłem tam pełen najlepszych chęci, żeby przedyskutować moją teorię
metafizyczną, jako „protestancką metafizykę”, a trafiłem w upiorne piekiełko
bigotów, fanatyków, błaznów, ignorantów, zacietrzewionych nienawistników.
Przyszło mi tam dokonać pierwszej w życiu identyfikacji przypadku opętania (choć
do egzorcyzmów katolickich mam stosunek radykalnie krytyczny), tak skrajne było
u tego człowieka natężenie złej woli. Niebawem on został tam moderatorem…
Próbowałem dyskutować na ich zasadach – z
Biblią w ręku, broniąc wolnej woli przeciw zwolennikom predestynacji, ale nawet
powołanie się na słowa samego Jezusa Chrystusa nie było w stanie ukruszyć
biblijnych zabobonów, wyznawanych przez „chrześcijan wierzących biblijnie”
(wątek „Sprawa Judasza”). Skoro wszystkie wypowiedzi w Biblii są słowami Boga,
to ważniejszy od Jezusa jest apostoł Paweł, bo powiedział więcej. Czarę goryczy
przelali kreacjoniści – nie umiem tolerować nieuctwa i ciemnoty!
Nagle dotarło do mnie, że wśród
protestantów jestem sam. Z ich forum mnie wprawdzie nie wyrzucono, sam
przestałem się tam pojawiać, bo nie było dla kogo. Na dobitkę, w świecie
realnym przyszło mi wypowiedzieć wieloletnią przyjaźń głęboko wierzącemu
protestantowi, ojcu chrzestnemu mojej córki, z powodu odmowy zaszczepienia jego
dziecka. Cóż to za wiara, która godzi się z tak głupim i skrajnie aspołecznym
zabobonem?! Coraz bardziej też zaczęły nudzić mnie jałowe protestanckie
nabożeństwa, oparte na liturgii tworzonej w XVI wieku i w czasach wojny
trzydziestoletniej, które nie wnoszą niczego do poszukiwań i potrzeb duchowych
współczesnego człowieka. Na kazaniach zdarzało mi się zasypiać już wcześniej.
Wygasła we mnie potrzeba chodzenia do kościoła.
A jednak, jak napisałem wyżej – religia
jest emocją fundamentalną, a emocje ukształtowane w dzieciństwie są niezbywalną
częścią naszej tożsamości. Nie jestem hinduistą, muzułmaninem, buddystą ani,
dajmy na to, mormonem czy świadkiem Jehowy, ponieważ nie mam do tych religii
stosunku emocjonalnego – nie zostałem wychowany w danym środowisku. Zatem nic
nie znaczą dla mnie ich przestrogi i dogmaty.
Do chrześcijaństwa jednak taki stosunek
emocjonalny mam - nie potrafię i nie chcę go z siebie wyplenić. Wychowali mnie
chrześcijanie, więc jestem chrześcijaninem. Gdyby wychowały mnie wilki – byłbym
wilkiem. Tego się nie zmieni! Próba zaprzeczenia najgłębszej socjalizacji
wytwarza napięcie psychiczne, prowadzące do życia w zakłamaniu i gniewie, a na
dłuższą metę do destrukcji osobowości. Chrześcijaństwo więc jest i pozostanie istotną
częścią mnie.
A
jednak w chramie, w obrzędowym kręgu czuję się dużo lepiej niż w kościele. Odczuwam
autentyczne sacrum i wspólnotę, zamiast luterańskiego przynudzania i
katolickiej demagogii.
Radziłem sobie z tym problemem jak umiałem
najlepiej, a więc jako pisarz, tworząc powieści Anioły muszą odejść (2011), Sensownik
matki Polki (2012), cykl Diabłu
ogarek (2011-2013). Z literackiego punktu widzenia Anioły… mogę uznać za próbę bardzo udaną – powieść ta zyskała
uznanie zarówno wśród rodzimowierców, jak i katolików, o czym przekonuje „Więź”
1/2015, s. 195, gdzie ks. Stanisław Adamiak pisze: „Autor wydaje się prezentować jakieś sympatie
słowiańsko-neopogańskie (…) Tym lepiej, bo w ten sposób sięgną po nią ci,
którzy od półek z literaturą religijną trzymają się z daleka i może jednak
skłoni ich to do jakiejś refleksji metafizycznej i pomyślenia o Bożym
Miłosierdziu”.
Mojego dylematu duchowego Anioły muszą odejść jednak nie
rozwiązały. Z jednej strony jako chrześcijanin i formalny monoteista staję
wobec niebywałej kompromitacji monoteizmów. Wiadome katolickie skandale, co
gorsza wskazujące, że nie są to żadne incydenty, lecz nieusuwalna patologia
systemowa – tak było zawsze i tak będzie znowu, jak tylko medialna burza
przycichnie. Z kolei islam na naszych oczach osiągnął moralne i cywilizacyjne
dno, stał się religią zbrodniczą. Ortodoksyjny judaizm zaś przyprawia o ciężką
hipokryzję każdego zdeklarowanego zwolennika politycznej poprawności, zmuszając
liberałów do stosowania podwójnych standardów i przymykania oka na rabiniczny
szowinizm, nietolerancję i mizoginię.
Mimo to nie potrafię wyrzec się monoteizmu.
Z drugiej strony bowiem, oprócz
uwarunkowania emocjonalnego, trzyma mnie przy tym systemie religijnym cała moja
pasja i wiedza filozoficzna. Monoteizm jest efektem redukcjonizmu - najbardziej
podstawowego dążenia ludzkiego umysłu, szukającego sposobu sprowadzenia
skomplikowanej wielości do jedności i prostoty. To jest podstawa poznania
naukowego, nieobca wszak przedchrześcijańskiej filozofii greckiej, która w tym
celu stworzyła pojęcia Demiurga i Absolutu.
Poza wszelkimi uczonymi rozważaniami, po
prostu chciałoby się, aby ktoś taki jak Jezus Chrystus – odpowiedzialny Bóg
Stwórca, który na własnej skórze, motywowany miłością, zaznał do końca losu
swoich stworzeń – naprawdę istniał. To zbyt piękne, aby to odrzucić!
Pełnia człowieczeństwa i ludzkiej wolnej
woli ujawnia się najlepiej w chwilach przezwyciężania konieczności
przyczynowo-skutkowych, kiedy to siłą własnego ducha wychodzimy ponad prosty determinizm
typu akcja-reakcja i np. zamiast nienawidzić nieprzyjaciół, co jest logiczne,
zaczynamy ich jednak miłować. To samo odnosi się do wybaczenia zamiast zemsty i
kary, a także wyjścia ponad więzy krwi („Któż jest moją matką i którzy są
braćmi?”, Mk 3, 34). W politeizmie więzy krwi są absolutyzowane, co prowadzi do
odpowiedzialności zbiorowej i wróżd w rodzaju włoskiej vendetty czy albańskiej gjakmarrje.
Tu chrześcijański monoteizm bezsprzecznie wykazał swoją moralną wyższość.
Wreszcie zachodni indywidualizm, który tak
sobie cenię, jest przecież wytworem czysto chrześcijańskim – wyrósł on z
doktryny świętego Augustyna, głoszącej indywidualną odpowiedzialność człowieka
przed Bogiem. Moralny i prawny zakaz odpowiedzialności zbiorowej oraz zemsty
rodowej w naszej kulturze wypływa z tego właśnie źródła. Dalej rozwinął tę
filozofię Duns Szkot, franciszkański mnich, głosząc prymat jednostki nad
ogółem, co stało fundamentem wszelkich późniejszych idei praw człowieka i
obywatela.
Monoteizmu i politeizmu nie da się jednak
pogodzić. Nie pomoże tu nawet kompromisowy henoteizm, nadający jednemu z bogów
wyższy status niż pozostałym. Ta forma przejściowa między dwoma systemami wiary
nie może być zadowalająca, właśnie dlatego, że jest przejściowa.
Natomiast henoteizm, co warto podkreślić,
znakomicie ułatwia powrót katolikom do wiary przedchrześcijańskich Przodków –
stanowi ważny stopień pośredni. Utożsamienie Świętowita – Pana Zawsze Świętego
z Bogiem Jedynym, czyni wejście w rodzimowierstwo aktem bardziej naturalnym,
sprowadzającym się, w pierwszym przybliżeniu, do zmiany sztafażu mitologii
żydowskiej na swojską słowiańską. Doceniając więc henoteistyczny wątek w
doktrynie Rodzimego Kościoła Polskiego, czego przykładem broszura programowa RKP.
Trzeba jednak zaznaczyć, że w głębszym
aspekcie problem niezgodności politeizmu z monoteizmem jest nieusuwalny.
Przechodząc od politeizmu do monoteizmu,
albo odwrotnie, porzucając monoteizm na rzecz politeizmu, za każdym razem
nieodwołalnie tracimy coś cennego. Politeizm wyrasta z naturalnych ludzkich
potrzeb, jest blisko realnych aspektów naszego życia. Monoteizm to zawsze
wyższa abstrakcja, pociągająca umysły dociekliwe. Trwając przy politeizmie
wikłamy się w przyziemne konieczności, stawiając zaś wszystko na monoteizm
tracimy człowieczeństwo, czego dobrym przykładem współczesny islam, o którym
można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że nie jest bardzo konsekwentnym
monoteizmem.
Na gruncie chrześcijańskim najbardziej
radykalnym monoteizmem jest kalwinizm, który na tle innych wyznań, stale
poszukujących jakiegoś modus vivendi
z myślą pogańską, jest zdecydowanie najmniej twórczy. Np. wiele dobrych rzeczy
można powiedzieć o Szwajcarii, ale nie to, że kraj ten jest światowym centrum innowacyjności.
Monoteizm paraliżuje ludzką aktywność, tym bardziej, im bardziej jest
konsekwentny – doktryny predestynacji oraz islamskiego „poddania się” są
nieubłagane. Politeizm natomiast ludzką aktywność inspiruje i dodaje nam wiary
we własne siły.
Bogowie greccy, choć chyba nikt już nie
wierzy w ich osobowe istnienie, nadal pozostają symbolami uniwersalnych
ludzkich cnót, dążeń i wartości. Polecić tu muszę znakomity wykład prof. Kamila
Kaczmarka z Uniwersytetu Adama Mickiewicza:
Przedstawiona w powyższym wykładzie wizja
ocalenia zeświecczonej Europy poprzez jej powrót do przedchrześcijańskiej
religii jest naprawdę przekonująca. Faktem jest, że każde odejście od tradycji
starożytnej prowadzi do cywilizacyjnej zapaści. Dotyczy to w równej mierze
chrześcijaństwa oraz islamu, który w XII wieku, piórem Algazela z Bagdadu
„zniszczył filozofów”, czyli wyrzekł się filozofii greckiej, co zapoczątkowało
upadek kulturalny islamu i ostatecznie uczyniło tę religię tym, czym dzisiaj
jest. Z kolei, każdy powrót do duchowej Hellady oznacza twórczy renesans.
Nie można jednak zgodzić się z drugą
częścią prof. Kaczmarka, że monoteizm jest bezwartościowym balastem, w
najlepszym razie biernie blokującym rozwój cywilizacji, jeśli akurat zbiegiem
politycznych okoliczności nie czyni destrukcji bezpośrednio.
Starożytna filozofia grecka mimo jej
wielkich osiągnięć nie dała nam jednak cywilizacji naukowo-technicznej. Nie
wierzyła bowiem w postęp. Podlegała typowej dla całego indoeuropejskiego
politeizmu koncepcji wiecznego powrotu, koła czasu. Sam Arystoteles nauczał, że
wojna trojańska zarówno już była, jak i dopiero będzie. Skoro zaś dzieje
ludzkości powtarzały się co do szczegółu, budowa radykalnie nowego świata nie
miała sensu. Projektowanie rozmaitych machin przez Archimedesa i Herona było
igraszką intelektualną bez szerszego przełożenia na kształt kultury
technicznej.
Idea postępu przyszła wraz z
bliskowschodnimi koczownikami, dla których czas był linią prostą – od aktu
stworzenia do zjednoczenia ze Stwórcą, czyli drogą do Boga. Istnieje bowiem nie
tylko, jak mówi prof. Kaczmarek, kultura miasta i kultura pustyni, ale też
kultura czasu kolistego i kultura czasu linearnego.
Monoteistyczna myśl żydowska, choć nie
mogła zaoferować własnych oryginalnych zdobyczy naukowych, jednak dała myśli
greckiej znaczący bodziec, rozwijając grecki krąg czasu we wznoszącą się
spiralę postępu. Przynajmniej do momentu kiedy triumfujące nad pokorą chrześcijaństwo
nie zaczęło kultury hellenistycznej niszczyć, np. mordując Hypatię z
Aleksandrii czy likwidując po 900 latach istnienia platońską Akademię, co poskutkowało
wkrótce najciemniejszymi wiekami średniowiecza.
Potem jednak chrześcijaństwo się
opamiętało, rozpoczynając renesans karoliński, po czym znów zapamiętało w
monoteistycznej ortodoksji, powołując pierwsze formy inkwizycji do walki z
Katarami na południu Francji, ale zaraz znów się opamiętało, za pośrednictwem
Tomasza z Akwinu przyswajając sobie myśl Arystotelesa, ponownie zapamiętało się
w okresie wojen husyckich i piętnastowiecznych polowań na czarownice,
opamiętało w renesansie włoskim, zapamiętało w wojnach religijnych i baroku, po
czym znów opamiętać się już nie zdołało i poszło na konfrontację z rewolucją
oświecenia oraz kolejne, coraz bardziej beznadziejne i żenujące boje – z
socjalizmem, nacjonalizmem, modernizmem, postmodernizmem, metodą in vitro,
zabawką Hello Kitty…
Patrząc na katolicyzm dziś, patrzymy na
agonalne konwulsje wielkiej religii, dramatycznie niezdolnej poradzić sobie
intelektualnie i moralnie ze światem współczesnym, demonstrującej albo
konformizm, albo bezsilną złość. Reforma katolicyzmu, jak pokazuje półwieczna
historia aggiornamento (uwspółcześnienia
po II Soborze Watykańskim) jest niewykonalna – prowadzi do kolejnych schizm i
rozpadu na coraz mniejsze sekty. Brak reform – to samo.
A więc politeizm!
Jednak politeizm bez myśli
chrześcijańskiej, kontestującej społeczny determinizm przyczyna-skutek, to
prosta droga do realnego, nie akademickiego jak dotąd, globalnego konfliktu
cywilizacji oraz nuklearnej wojny Północ-Południe. Zimna wojna z komunizmem nie
przekształciła się w gorącą; poprzestano na „równowadze strachu”, bowiem po obu
stronach zabrakło fanatycznej motywacji religijnej. Teraz taka motywacja już
będzie. Żaden dialog ani negocjacje wtórnie spoganizowanej Europy ze światem
islamu nie będą możliwe. Do pomyślenia jest więc eskalacja przemocy, masowa
eksterminacja muzułmanów we Francji, przy której zblednie Holokaust i atomowy
odwet krajów Proroka. Tak będzie, jeśli zabraknie chrześcijaństwa.
Lecz monoteizmu z politeizmem pogodzić się
nie da! Henoteizm to wciąż jest politeizm. Albo Bóg jest jeden, albo bogów jest
wielu – tu nie ma miejsca na żaden kompromis ani żadną „prawdę leżącą
pośrodku”. Nie ma środka pomiędzy jeden a wiele!
Problem ten wydaje się ontologicznie
nierozstrzygalny, tak samo jak dylemat ateizm – fideizm. Stając więc na gruncie
mojej metafizyki zmuszony jestem uznać antynomię politeizm – monoteizm za
kolejny przejaw Zasady Zachowania Wolnej Woli, czyli najprościej mówiąc,
równowagi metafizycznej umożliwiającej dokonywanie wolnych i równoprawnych
wyborów światopoglądowych.
Możliwa więc jest jakaś forma balansu
pomiędzy tymi przeciwnościami, poszukiwanie równowagi. Do czasu soboru trydenckiego
katolicyzm radził tu sobie ze wszystkich religii najlepiej, trzeba to przyznać,
acz za cenę upodobnienia się do swoistego para-politeizmu, choćby za sprawą
kultu świętych. Po roku 1563 katolicyzm jednak spetryfikował i stał się
cywilizacyjną zawadą, coraz mniejszą w miarę upływu czasu i obtłukiwania kantów
na kolejnych historycznych zakrętach, aż do groteskowych pogróżek współczesnych
polskich biskupów pod adresem polityków głosujących zgodnie z wolą większości
swojego elektoratu w sprawie zapłodnienia in vitro. Przekonamy się teraz jaką
siłę oddziaływania ma katolicka ekskomunika wobec grozy niewybrania do Sejmu na
następną kadencję…
Odwołanie do Zasady Zachowania Wolnej Woli,
choć coś wyjaśnia, nie czyni jednak duchowego rozdarcia pomiędzy politeizmem a
monoteizmem mniej bolesnym. Oczywiście, fanatycy i bigoci po obu stronach nie
będą tu widzieć żadnego problemu, ale ja zwracam się do ludzi o nieco większej
od dogmatyków wrażliwości, inteligencji oraz empatii.
Jest także wiele i coraz więcej osób, które
do rodzimowierstwa skłania niechęć lub jakiś osobisty uraz do katolicyzmu i
chcąc nie chcąc wnoszą one do RKP swój bagaż gniewu i złości, na których nic
pozytywnego zbudować nie można, a co najwyżej zarazić rodzimowierstwo katolickim
zaślepieniem i arogancją. Tym ludziom z kolei trzeba uświadomić, że po
pierwsze, dla rodzimowierców Jezus Chrystus jest bogiem jednym z wielu, tak
samo jak inni bogowie zasługującym na cześć i szacunek, choćby przez wzgląd na
obowiązek gościnności – każdy gość może być bogiem i każdy bóg gościem. Po
drugie, dylematu politeizm – monoteizm nie da się ani zakrzyczeć, ani zignorować.
Żadne fochy tu nie pomogą.
Skoro więc rozum stwierdza tylko, że
problem „musi boleć” i dalej okazuje swoją bezsilność, pozostaje nam droga
intuicji oraz artystycznego natchnienia. To, czego nie da się zawrzeć w słowach
i wyrazić logicznym wywodem, można jeszcze pokazać poprzez sztukę.
Tak więc pewnego zimowego poranka, kiedy
moje samotne rozważania nad przedstawionym tutaj dylematem osiągnęły granicę
racjonalności, spojrzenie w niebo o wschodzie słońca przyniosło mi wizję Ikony
Ładu – obrazu zawierającego symbole rodzimowiercze i chrześcijańskie,
współistniejące ze sobą w stanie dynamicznej równowagi.
Opis Ikony Ładu jest następujący: W centrum Ryba wyskakująca z wody i zwrócona w stronę
Słońca po prawej stronie, przy czym Słońce zbudowane jest z dwóch kołowrotów
swarzycznych – wewnętrzny zwrócony w prawo (jednoczący) i zewnętrzny w lewo
(siejący). Woda, z której wyskoczyła ryba po lewej stronie zbiega się w postać
kobiecą - tak jakby Ryba wyskoczyła z jej łona w stronę Słońca. Poniżej Ryby
deszcz kropli spadających na powierzchnię wody, niżej zielonkawa toń, a w niej
twarze Przodków - wesołe i poważne. Powyżej Ryby dwa mijające się ptaki –
bocian lecący od Kobiety do Słońca i gołąb w przeciwną stronę. Żeby zachować
proporcje i perspektywę: bocian dalej i wyżej, gołąb niżej i bliżej. Z tarczy
Słońca wylatuje Orzeł – stylizowany kontur z błękitnych błyskawic. W lewym
górnym, nad głową Kobiety gałąź jemioły, w którą powplatano kwiaty – maki i
chabry. Kobieta przędzie nić, którą unosi wiatr, a jej koniec bocian trzyma w
dziobie. Wszystko razem w intensywnych kolorach.
Nie umiem malować, więc o wykonanie
poprosiłem znajomych artystów. Przeznaczeniem Ikony Ładu jest kontemplacja. Nie
zamierzam narzucać interpretacji tego obrazu, ani już niczego więcej tłumaczyć.
Kiedy więc wszelkie słowa i rozumowania
zawodzą, proponuję posiedzieć przed Ikoną Ładu w skupieniu i ciszy…
Tylko tyle.
Konrad T. Lewandowski
Warszawa, 4-5
kwietnia 2015 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz