10 kwietnia obok obchodów jednej
rocznicy narodowej tragedii mija jedenasta rocznica innej. Równo 11
lat temu w gdańskim szpitalu zmarł Jacek Kaczmarski. Co zostało z
dorobku „barda Solidarności”? Prezentuję pierwszą część eseju o Jacku Kaczmarskim.
Kiedy na kijowskim majdanie trwały demonstracje przeciw władzy Wiktora Janukowycza, we lwowskich knajpach młodzież śpiewała Mury Jacka Kaczmarskiego. Tym sposobem melodia katalońskiego barda Luisa Llacha towarzyszyła kolejnej rewolucji już piątą dekadę od swojego powstania.
Oryginalna
pieśń, L'estaca
(Pal), powstała w
dobie reżimu generała Franko. Opowiadała, że za sprawą wspólnego
wysiłku można wyrwać pal krępujący nas wszystkich. Była to
czytelna zachęta na rzecz zjednoczenia się przeciw zamordystycznym
rządom junty, a jednak hiszpańska cenzura ją przepuściła. Kiedy
władze się zorientowały w sile pieśni i zabroniły ją wykonywać,
było już za późno. Słowa piosenki były już na tyle popularne,
że wystarczyło, aby Llach zagrał samą melodię, a słuchacze i
tak sami dopowiadali słowa; stąd fraza z piosenki Kaczmarskiego „i
sama melodia bez słów...”. Jacek Kaczmarski był na trzecim roku
polonistyki, gdy usłyszał nagranie L'estaca'i
ze słynnego koncertu w 1976 roku.
Dopiero co powróciwszy z emigracji Llach dał wówczas koncert na
Placu Sportu w Barcelonie dla wielotysięcznego tłumu (nawet
30-tysięcznego), który razem z artystą śpiewał słynną pieśń.
Mającego obsesję na punkcie indywidualizmu Kaczmarskiego wydarzenie
to napełniło nieufnością do ruchów masowych i w 1978 roku
napisał piosenkę o ludzie, który obraca się przeciw poecie, który
wiódł go na barykadę. Pieśń zilustrował oryginalną melodią.
„Mój
przyjaciel, tłumacz literatury hiszpańskiej, zapoznał mnie z
twórczością Llacha – wspominał poeta. – Ja ze swoim
socjalistycznym doświadczeniem, od razu miałem przed oczami tłum
ludzi, który z tą piękną melodią na ustach wychodzi na ulice i
szuka Żyda, bądź innego obcokrajowca-innowiercę, aby go pobić –
jak to zresztą było przed wojną. Pomyślałem wówczas, że warto
o tym napisać piosenkę i zrobić taki rodzaj happeningu z
publicznością”. Ironią okazał się fakt, iż pieśń mająca
wymowę antyrewolucyjną („A mury rosną, rosną, rosną/ Łańcuch
kołysze się u nóg...” – pesymistycznie kończy się w utworze
zryw ludowy) stała się nieformalnym hymnem „Solidarności”. Nie
było w tym jednak nic zaskakującego. Nośna melodia Llacha w
połączeniu z patetyczną pierwszą częścią tekstu Kaczmarskiego
idealne nadawała się na pieśń rewolucyjną. Zdarzało się, że
ostatnią, pesymistyczną zwrotkę publiczność zagłuszała. Twórca
nierzadko irytował się na takie spłaszczenie jego utworu, jednak
wykonywał go do końca życia – z uczuciem, że jest coraz lepiej
rozumiany.
Na
świat ten przyszedł w czepku, nie pod ułańskim czakiem
Pochodził
z inteligenckiej rodzinie o żydowskich korzeniach. Rodzice –
Janusz i Anna Trojanowska-Kaczmarska – byli malarzami.
Wykształcenie pobrali w latach 50. w ZSRR. Obraz sowieckiej Rosji
raz na zawsze pozbawił ich złudzeń co do komunizmu. Urodzonego 22
marca 1957 roku syna Jacka Anna uczyniła obiektem swojego
eksperymentu, który opisała w wydanej w 1971 roku monografii
Dziecko i
twórczość.
Opisała w niej aktywność twórczą swojego syna od ukończenia
trzeciego roku życia przez następne siedem lat. Młody Jacek
podobno był w jakiś sposób tego świadomy. „Chłopiec był
przyzwyczajony do tego, że wszystkie jego czynności są obserwowane
i komentowane w rodzinie – pisał biograf poety – dlatego rzadko
kiedy przykładał się do zajęć, o których wiedział, że nie
będą sprawdzane i oceniane przez dorosłych”. Mimo tego
dziesięcioletni Jacek był „żywy i bardzo swobodny w zachowaniu,
niezależnie od okoliczności”.
Rodzice,
tłumacząc się „licznymi obowiązkami zawodowymi”, oddali syna
pod opiekę dziadków. Od tego momentu miał Jacek miał z nimi
kontakt wyłącznie „od święta”, jak sam wspominał. Pisał,
malował, podejmował pierwsze próby muzyczne. Gotowe utwory
dedykował rodzicom. Przy okazji każdego spotkania chciał się
pochwalić jakimś nowym dokonaniem artystycznym; jakby przeczuwał,
że wsiąknięci w świat sztuki rodzice zaakceptują go wyłącznie
jako artystę. Był niewątpliwie utalentowany oraz, co chyba
ważniejsze, miał poczucie własnej wartości, toteż uniknął
frustracji. Tego szczęścia nie miała jego córka. Będąc pod
nieustanną presją wymagającego ojca nie wytrzymała napięcia i
wpadła w ostrą bulimię.
A
ja dosiadam świni! I diabłów sto mnie goni!
Dziadkowie
starannie zadbali o edukację wnuka. Kaczmarski znał kilka języków,
był oczytany i miał sposobność rozwijać swoje talenty.
Samodzielnie nauczył się grać na gitarze. Nim wziął instrument
do ręki, nie wiedział nawet, jak należy go trzymać; w rezultacie
do końca swojej kariery gitarę trzymał odwrotnie, co stanowiło
jego znak rozpoznawczy. Nawet jeden z wrocławskich krasnoludków,
nazwany na cześć poety „Bardusiem”, trzyma gitarę jakby był
leworęczny.
Jednym
z najważniejszych wydarzeń w życiu dojrzewającego artysty był
koncert, jaki Włodzimierz Wysocki prywatnie dał w domu reżysera
Jerzego Hoffmana. Podobno młody Kaczmarski został z niego
wyrzucony, kiedy słynny rosyjski bard zorientował się, że go
nagrywa. Miał wówczas zakaz występowania za granicą i obawiał
się represji, gdyby nagranie trafiłoby w ręce służb.
Niemniej
przynajmniej Polowanie
na wilki
Kaczmarski zdążył usłyszeć. Inspirując się nim, stworzył
słynną Obławę
– najbardziej znana po Murach
pieśń Kaczmarskiego powstała, gdy bard miał zaledwie siedemnaście
lat! Potem napisał jeszcze kilka innych piosenek zainspirowanych
balladami Wysockiego, jednak jeszcze przed nastaniem Solidarności
wyrósł spod wpływu twórczości swojego mistrza. Kiedy w 1980 roku
Wysocki zmarł nagle, Kaczmarski poczuł potrzebę, by uczcić pamięć
artysty, któremu zawdzięczał obraną drogę artystyczną. W ten
sposób powstało Epitafium
dla Włodzimierza Wysockiego
– monumentalna pieśń, inspirowana Boską
komedią,
będąca jednocześnie wyrazem hołdu dla barda, jak i ilustracją
piekła, w jakim znalazło znalazło się sowieckie społeczeństwo.
Kaczmarski zawdzięczał Wysockiemu nie tylko fascynację muzyczną,
ale również charakterystyczną manierę śpiewacką, czyli chrypę,
jakby się miało gardło zdarte nadludzkim wysiłkiem.
Początkowo
występował głównie w prywatnych mieszkaniach, także KOR-owskich.
Kiedy Krzysztof Kieślowski umieścił w Przypadku
scenę w opozycyjnym mieszkaniu, nie mogło w niej zabraknąć
pieśniarza z gitarą, który śpiewał Nie
lubię
wg Włodzimierza Wysockiego; zagrał go osobiście Jacek Kaczmarski.
Niestety, scena została wycięta na żądanie władz. Została
przywrócona dopiero niedawno, przy okazji rekonstrukcji cyfrowej
filmu.
Jeździł
na festiwale. Był trzykrotnym laureatem Studenckiego Festiwalu
Piosenki w Krakowie. Jednak za początek kariery scenicznej można
uznać występy w kabarecie Jana Pietrzaka „Pod Egidą”.
Dwudziestoletni Kaczmarski dostał się do niego za sprawą matki.
Działał także w studenckim kabarecie „Piosenkariat”. Kiedy
kierownik zespołu zadecydował o wycięciu z programu piosenek o
tematyce malarskiej, obrażony Kaczmarski opuścił zespół i nie
pojechał na II Konfrontacje Inicjatyw Kabaretów Studenckich.
Piosenki
inspirowane malarstwem pojawiały się przez całą karierę
Kaczmarskiego. Nie były one prostymi muzycznymi ilustracjami płótna,
lecz rozbudowanym komentarzem dotyczącym obrazu, a czasem i całej
twórczości danego malarza. Najbardziej lubił twórczość
Breughla, „który przedstawiał ogół jakiejś sytuacji, ale nie
tak, aby tracić szczegół”. Jego obrazy idealnie nadawały na
komentarze polityczne. Pejzaż z szubienicą, inspirowany
Pejzażem ze sroką na szubienicy, wyrażał podobne lęki, co
Mury: oto jednego dnia artysta hołubiony jest przez tłumy,
które noszą go na rękach, a drugiego dnia wieszają. Co ciekawe,
na obrazie nie ma samej sceny wieszania; tą dopowiedział
Kaczmarski, niejako dopisując do obrazu ciąg dalszy akcji. Podobny
zabieg zastosował Lech Majewski, ożywiając Drogę krzyżową
Breughla w głośnym filmie Młyn i krzyż. Innym przykładem
komentarza politycznego była piosenka Wojna postu z karnawałem
również na podstawie Breughla. Utwór początkowo traktujący
jedynie o kampanii prezydenckiej w Polsce roku '90 ostatecznie okazał
stał się pieśnią tytułową jednego z najwybitniejszych programów
poetyckich Jacka Kaczmarskiego.
Na
KIKS-ie jego Boscha i Ślepców zaśpiewywał inny
artysta, a nieobecnemu Kaczmarskiemu przyznano nagrodę specjalną za
teksty piosenek.
Za
oknem Polska w tęczy! Jedźmy stąd!
Od
1979 roku występował w trio razem z Przemysławem Gintrowskim i
Zbigniewem Łapińskim. Stworzyli razem trzy programy poetyckie:
Mury, Raj i Muzeum; głównie z tekstami
Kaczmarskiego, choć pojawiały się również wiersze innych poetów,
między innymi Zbigniewa Herberta. Okres ich działalności przypadł
na czas „karnawału Solidarności”. Publiczność oczekiwała
hymnu, hitem więc stały się Mury. Jak nagła popularność
podziała ka młodego Kaczmarskiego? Przecież był ledwo po
ukończeniu polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim! Jego pierwsza
żona wspominała, że wówczas „był trochę nadęty”. On sam
kilka lat później w rozliczeniowej piosence Konfesjonał
dokonał podsumowania siebie jako poety: „Uznałem, że mam prawo
sądzić ludzi/ Dlatego tylko, że mam tę możliwość./ Poznawszy
sposób – jak sumienia budzić/ Zbierałem obudzonych sumień
żniwo”.
Jako
artysta szedł jednak własną drogą. W rocznicę porozumień
sierpniowych wystąpił na Festiwalu Piosenki Prawdziwej,
zorganizowanym przez Macieja Zembatego w hali w Oliwie, gdzie
królowały takie przeboje, jak „uczyła mnie mama, by nie bać się
chama” (lub bardziej dosadnie „bijące czerwonego”), a młodzi
działacze „nosili się jak ministrowie kultury i mówili »tego
nie piszcie, bo to wbrew interesom Związku«”, wspominał Jan
Poprawa. Zaprezentował tam refleksyjne utwory o klęsce i
cierpieniu, jak Rejtan,
czyli raport ambasadora czy
Zesłanie studentów.
W
1980 otrzymał na festiwalu w Opolu nagrodę dziennikarzy za Obławę.
Rok później wspólnie z Przemysławem Gintrowskim został
wyróżniony II nagrodą konkursu kabaretowego za Epitafium
dla Włodzimierza Wysockiego.
Na obu tych festiwalach podczas transmisji z koncertu laureatów
wystąpienia tria zostały wycięte, jednak członkowie ekipy
radiowej zachowali sobie nagrania i później rozprowadzali je w
podziemiu.
Ostatnią
piosenką, jaką Kaczmarski stworzył w Polsce, było A
my nie chcemy uciekać stąd
– przejmujący opis pożaru w zakładzie psychiatrycznym w Górnej
Grupie, w którym spłonęło żywcem kilkudziesięciu
pensjonariuszy. Utwór był często brany jako alegoryczny wyraz
sprzeciwu wobec emigracji z Polski. Jak na ironię, niedługo po
napisaniu jego autor sam trafił na obczyznę.
Pamiętamy,
co było
Więc
wiemy – co będzie
Jesienią
1981 roku Kaczmarski razem z Gintrowskim i Łapińskim wyjechali na
krótką trasę koncertową po Francji. Wyjazd okazał się
nadspodziewanie owocny, bowiem otrzymali propozycję nagrania płyty
ze strony wytwórni, która wcześnie wydawała we Francji m.in.
Włodzimierza Wysockiego. Wobec otrzymania takiej szansy Gintrowski i
Łapiński wrócili do kraju, by odwołać już zaplanowane tamże
koncerty, natomiast Kaczmarski, jako jedyny znający francuski,
pozostał w Paryżu. Ponowne połączenie się tria uniemożliwił
wybuch stanu wojennego.
Nie
wiadomo, dlaczego pozostał na emigracji. Po latach tłumaczył się
zmęczeniem walką z cenzurą oraz swoim zaangażowaniem od razu po
wybuchu stanu wojennego. Obawiał się też, że w kraju czekała go
wyłącznie kariera zawodowego estradowca, „piszącego nie to, co
płynie z głębi serca, ale tylko po to, by sprzedać to scenie”.
Już
rankiem po ogłoszeniu stanu wojennego protestował przed polską
ambasadą. Pracował początkowo w komitecie Solidarności w Paryżu,
ale Seweryn Blumsztajn uznał, że „nie nadaje się do papierkowej
roboty”, i zaczął wysyłać go w trasy koncertowe. Występował
charytatywnie, a dochody z koncertów były przeznaczane na pomoc dla
kraju. On sam utrzymywał się jak typowy biedny imigrant, imający
przypadkowych zajęć zarobkowych; na przykład zbierał pomidory na
południu Francji.
Ten
okres był najbardziej buntowniczy w całej jego karierze. W
Artystach oraz Marszu intelektualistów ganił nie dość
jego zdaniem radykalnie sprzeciwiających się reżimowi artystów
czy intelektualistów. Napisał też Zbroję, „która miała
być hymnem śpiewanym na gruzach komunizmu”, czy Prośbę.
W tej ostatniej pojawiają się słowa: „Bo kiedyś może się
przydarzyć/ Że z którymś z nich powtórzę błąd/ Szukając
uczuć w jego twarzy/ Zamiast go [komunistę – M.S.] zabić z zimną
krwią”. Po latach odżegnywał się od najskrajniejszych utworów.
Szybko bowiem doszedł do wniosku, że nie będzie dusił drutem
własnego dziadka, komunisty jeszcze z czasów przedwojennych.
W
1982 roku udało mu się sprowadzić na Zachód żonę. Od 1985 roku
pracował w sekcji polskiej Radia Wolna Europa. Finansowana przez CIA
stacja zapewniła mu znakomite warunki bytowe, jednak za cenę utraty
przez niego niezależności. Oprócz autorskich Kwadransów Jacka
Kaczmarskiego musiał oddawać się rutynowej dziennikarskiej
pracy. Bardzo go to męczyło, co wielokrotnie podkreślał w
wywiadach. Frustrowało go też podejście publiczności, która
szukała w jego piosenkach wątków politycznych, zamiast docenić
samą poezję.
Z
satysfakcją więc przyjął wieść o pojawieniu się w polskim
podziemiu kasety Pijany poeta, czyli Jacek Kaczmarski inaczej,
zawierającą jego biesiadne piosenki. „Podziemna polityczna
poprawność zawyła – wspominali bracia Kurscy, którzy byli
autorami nagrania – ale Jacek był zachwycony, że wreszcie udało
mu się obsikać własny pomnik”.
Po
uniesieniu, jakiego doświadczał w pierwszych miesiącach po
wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy niektórzy jeszcze chcieli
wierzyć w hasło „zima wasza, wiosna nasza”, szybko w jego
twórczości zaczęło pojawiać się marazm i zwątpienie. Już pod
koniec lutego '82 roku napisał piosenkę Wróżba, w której
przewidywał, iż „nie będzie kary dla przeciętnych drani”, a
nawet jeśli coś się zmieni, „nam wtedy będzie wszystko jedno”.
Kiedy w Polsce na przekór ich wymowie pocieszano się Murami,
a niektórzy domorośli artyści dopisywali bardziej optymistyczne
zakończenia, Kaczmarski napisał kolejną część słynnego utworu.
W Murach '87 (Podwórko) pełno było zgnilizny, błota i –
przede wszystkim – grobów. Odzwierciedlał on stan duszy poety,
który konsekwentnie osuwał się w alkoholizm. Odeszła od niego
żona z małym synkiem.
Kaczmarski
nie wierzył w upadek komunizmu. Jego zdaniem zmiany będą pozorne i
ograniczone, czego wyraz dał w piosence o wymownym tytule
Zaproszenie do piekła: „U nas wszystko wolno! Byle wiedzieć
jak!”. On natomiast oczekiwał wyłącznie pełnej wolności, „to
znaczy: przyjeżdżam i mogę robić co chcę, dopóki nikogo nie
zamorduję albo nie obrażę”. -> CZĘŚĆ DRUGA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz